Dom Beaty miał być typowym letniskiem – deski, wiklina, jakieś suszki. Do czasu, gdy obejrzała go przyjaciółka Agata. – Więcej odwagi – zaczęła kusić.
Do Wilgi Beata i jej mąż przyjeżdżają z psem i kotem. Siedmioletnia seterka Fifka jest rówieśniczką domu i nie pamięta czasów, kiedy go nie było. Gdyby ktoś próbował jej wytłumaczyć, że można siedzieć w mieście przez okrągły rok, nie potrafiłaby tego zrozumieć. Jej pani myśli podobnie: – Nie wyobrażam już sobie życia bez jeżdżenia na rowerze po lesie, długich spacerów, wieczorów przed kominkiem i leniwych poranków na werandzie.
W Wildze odreagowuje Warszawę. – Tu na wszystko mam czas. Na filmy, których nie udało mi się obejrzeć i książki, których nie zdążyłam przeczytać – mówi. A zabiegana jest strasznie, bo jej praca w wydawnictwie edukacyjnym to ciągłe spotkania, organizowanie konferencji i zajmowanie się milionem spraw w tym samym czasie. Gdy wraca z Wilgi, choćby tylko po weekendzie, znowu jest pełna energii. Leniwym klimatem zaraził się nawet mąż.
– Moje gadanie o zamiejskim azylu zawsze traktował podejrzliwie, bo przecież i tak nie będziemy mieć czasu, żeby tam jeździć – śmieje się Beata. – A teraz? Kiedy czasem wyjeżdżam w delegację i dzwonię z pytaniem, gdzie jest, słyszę zawsze: – No jak to? W Wildze.
Beata całe życie mieszkała w mieście, ale pociągał ją klimat małych miejscowości. W dzieciństwie miała nawet marzenie, które przychodziło przed zaśnięciem: że siedzi u księdza na plebanii i popija herbatkę z wiśniami. Albo drugie – że ma sąsiadkę za płotem, panią Elę, która robi pyszne pierogi i piecze najlepsze ciasta drożdżowe. W wyobraźni stworzyła też obraz wiejskiego domu. Z drewnianymi podłogami, werandą i widokiem na ogród. Taki dom, z dwustuletnich bali, wyrósł w końcu w starym lesie. Wystarczająco blisko Warszawy, by dojechać w piątek po południu i mieć wieczór dla siebie. I jednocześnie dostatecznie daleko, by poczuć się tak, jakby stolica była wiele kilometrów stąd. Nie na odludziu, lecz w takim odosobnieniu, że nikt nie zagląda im do ogrodu.
W urządzaniu pomogła Beacie przyjaciółka. Dzięki niej dom wygląda tak jak dziś. – Bo w pierwszej wersji miał być bardzo zwykły. Ściany w kolorze drewna i jakieś fajne dodatki. Jakie – nawet nie myślałam – wspomina Beata. – Ale przyjechała w odwiedziny Agata, stanęła pośrodku, rozejrzała się i powiedziała:„No i co? Zostawisz tu te drewniane ściany, wstawisz wiklinę i udekorujesz suszonymi kwiatami, tak?”. Z lekką ironią to powiedziała. Ja na to: „Nie, no co ty!”. A ona: „No to odważ się!”. I tak ściany mam bakłażanowe.
Dom napełnił się kolorami, stanęły w nim meble z pchlich targów, na ścianach zawisły lustra i obrazy w starych ramach. – Orzechowy stół na toczonych nogach kupiłam za bezcen w antykwariacie w Garwolinie. Ma dobrze ponad 100 lat, a stolarz był mistrzem, który nie używał gwoździ – zachwyca się. Stare dywany dobierała na miejscu. – Wypatrzyłam podobne w pałacyku pod Jelenią Górą. Okazało się, że sprzedaje je pan z Poznania. Przyjechał wyładowanym po brzegi samochodem i rozkładaliśmy jeden po drugim na podłodze.
Ale najlepsze jest to, że Beata odnalazła w Wildze swoją panią Elę z dziecięcych marzeń. – Parę razy wybrałam się tu na targ i kupiłam na straganie ciasto. Okazało się cudowne. Jak ze snów. A jego sprawczyni to była właśnie pani Ela. Teraz znajomi przyjeżdżają na drożdżówkę pani Eli. I herbatkę z wiśniami. Moją, bo plebanii w okolicy nie mamy.
Tekst: Magda Patrys
Stylizacja: Dorota Karpińska
Zdjęcia: Kuba Pajewski