Marion i Andrzej Wezdeccy w swoim domu pod Piszem dokonują cudów. Gdyby nie oni, zniszczone mazurskie skrzynie posagowe, kredensy i malowane szafy skończyłyby w piecu.
Andrzej – podróżnik, biznesmen, warszawiak od pokoleń. Marion (jak dziewczyna Robin Hooda – podpowiada mąż) – Holenderka z miasta Gouda, tego samego, gdzie powstają znane na całym świecie sery. Poznali się na Mazurach, ale spotkanie było im pisane znacznie wcześniej. – Mam dla ciebie żonę – żartował jeszcze w latach 90. ich wspólny przyjaciel. – Jej też powiedział, że ma dla niej drugą połówkę. Niesamowite, bo mieszkałem wtedy w Szwecji, a Marion w Holandii i nie znaliśmy się – wspomina Andrzej. – Słowa okazały się prorocze. Jeśli ludziom jest pisane, że się spotkają, to tak będzie. Miejsce nie ma znaczenia. Kto mógł przewidzieć, że Marion przeprowadzi się do Polski?
Przystanek numer jeden – Warszawa.
Państwo Wezdeccy zakładają sklep Brocante ze starymi, ręcznie odnawianymi meblami. Są pełni werwy, nie ma w stolicy drugiego miejsca, w którym można by kupić tak pieczołowicie ratowane wiejskie antyki. – Koszty nas dobiły. Olbrzymie czynsze prędzej czy później wykończą każdy interes, poza restauracjami – mówią.
Nie chcą jednak rezygnować z tego, co lubią, czyli ratowania wyszperanych na strychach i piwnicach staroci. Nie ma się co dziwić, bo oboje mają do tego wyjątkowy dryg. I oko do wynajdywania różnych cacek wśród pajęczyn na strychach i w piwnicach. Rozpływają się w zachwytach nad tym, co większość ludzi nazwałaby kupą starych desek i porąbała na podpałkę. – Uznaliśmy, że Warszawa nie jest dla nas. I porzuciliśmy ją bez specjalnego żalu.
reklama
Przystanek numer dwa – Mazury.
Ich biały dom pod Piszem wygląda jak z bajki. Od szosy głównej w bok, schowany za lasem, cały w dzikim winie. Gospodarze wiedzą o tym, że dojeżdżamy, zanim samochód wyłoni się zza zakrętu, bo dwa psy – dystyngowana Gabi oraz szczeniak Mary, kundelek szczerzący mleczaki jak diabełek tasmański – pędzą z jazgotem. – Witamy – zaprasza serdecznie Andrzej. – Żona właśnie zrobiła ciasto czekoladowe. Musicie skosztować, ona genialnie gotuje. Zapach świeżej kawy stawia nas błyskawicznie na nogi w chłodny, jesienny poranek. Siadamy przy stole. Marion jest dekoratorką wnętrz, miała u siebie w kraju sklep z włoskimi meblami i tkaninami. Raczej nowoczesnymi, ale to, co zobaczyła na mazurskich jarmarkach, sprawiło, że polski dom postanowiła urządzić po wiejsku. Wyszedł z tego niby-swojski dworek, lecz w holenderskim wydaniu – pełen prostych, subtelnie odnowionych mebli i szlachetnych tkanin, które zostały jej z czasów, gdy miała sklep.
Równie piękna jak dom jest stodoła, istny sezam. Tu lądują meble po przejściach. Kredensy, lampy, stoły, garnki, maselnice, lichtarze. Jednemu zawadza konik na biegunach, klatka dla kanarka czy sanie, inny chce się pozbyć anioła albo formy na babę wielkanocną, czasem gigantycznego porcelanowego moździerza, wielkiego jak miednica. – Takie właśnie mieli dawniej aptekarze – opowiada Andrzej. Obok stoi druciana szafka zamykana na kluczyk, z maleńkimi dziurawymi półeczkami i wyszarpanym bokiem. – Co to, nigdy nie widziałam takiego śmiesznego mebelka? – pytam. – To wcale nie jest śmieszny mebelek – tłumaczy z powagą pan Andrzej. – Do takich skrzyneczek baby na wsiach zbierały jajka. Zamykały je na klucz, żeby chłop nie podbierał. Bo wiesz, sprzedał pięć jajek w karczmie i pił potem do białego rana. Nic dziwnego, że jaj pilnowano jak skarbu.
Chodzimy od mebla do mebla, każdy ma jakąś historię. Czasem tak pogmatwaną jak ludzkie życie. Na przykład okazały kredens. Pięknie pachnący woskiem może być ozdobą każdego domu, ale jeszcze niedawno wyglądał jak jedno wielkie nieszczęście, gdyż nikomu niepotrzebny stał na podwórku, więc gospodarowały w nim kury. Albo barokowa szafa. – Była kupą desek, a zobacz teraz – mówi z dumą Andrzej. – Warto było o nią powalczyć.
Takich historii są setki. Ludzie ciągle coś wyrzucają i zastępują stare nowym. Na szczęście jest takie miejsce jak Brocante.
Tekst: Joanna Halena
Stylizacja: Agata Jaworska
Zdjęcia: Aleksander Rutkowski