– To nie twierdza z gliny, zapraszamy – mówią Małgorzata Smoleńska-Szewczyk i Paweł Zwierz. Oprowadzają nas po swojej Manufakturze, która jest jednocześnie Żywym Muzeum Ceramiki. Taką przygodę może przeżyć każdy, kto wpadnie do Bolesławca.
A co ja mogę innego mieć w domu, jak nie naszą kropkę? Jesteśmy na tych kamionkach wychowani, stoją u wszystkich w kredensach. Tyle że, jak byłam mała, mieliśmy klasyczne naczynia z białą kropką na granatowym tle, teraz te z malutką na białym – mówi pani Małgosia. – Kawał dzieciństwa spędziłam w zakładzie, jak nie z tatą, to z mamą, która pracowała w szkole ceramicznej i robiła warsztaty dla dzieci. Też na nie chodziłam.
Zanim Manufaktura wyrosła na dużą firmę, naczynia lepili w poniemieckiej chałupie w Tomaszowie Bolesławieckim. Kupili ją ojcowie Pawła i Małgosi. Przez dwadzieścia lat obaj pracowali, jakże by inaczej, w zakładzie ceramicznym w Bolesławcu i wpadli na pomysł, że w dwie rodziny rozkręcą biznes. Piece, koła i młyn kupili w upadającej fabryce porcelany i zaczęli. W dziesiątkę. Ciotka siedziała w malarni, jej wzory można oglądać do dziś. Tata Pawła dopracowywał recepturę gliny, z której wypalana jest ich ceramika, mama szkliwiła naczynia, Paweł odlewał i też szkliwił. Małgosia wieszała serca w dzwonkach. – Zamawiali je Niemcy na wesela – wspomina. – Naczynia dla 300 gości, a jako podziękowanie od młodych dzwoneczki dla wszystkich.
reklama
Nie sądziła, że zacznie tu pracować na stałe. Studiowała górnictwo na AGH. Ale w plecaku zawsze wiozła do Krakowa jakieś naczynia, którymi handlowała. Tak dobrze jej szło, że dziś jest szefową od... sprzedaży.
W Bolesławcu trudno pewnie znaleźć rodzinę, która nie byłaby związana z ceramiką. Ale oni chyba najbardziej. Mama Małgosi wciąż projektuje naczynia. Ciotka wycina stemple, wujek robi formy. – Ale pierwsza artystka to moja 9-letnia córka. Rysuje, rzeźbi figurki. Każdy z nas ma talerzyk, który zrobiła.
Twarda i wytrzymała
Kamionki z Bolesławca znane są na całym świecie. Ślązacy i Niemcy mówią o nich buncloki (od Bunzlau, niemieckiej nazwy miasta), Amerykanie – polish pottery. Koreańczycy zamawiają tu maleńkie naczynka do ryżu, Włosi talerze do spaghetti i pojemniczki na parmezan. Są znacznie twardsze niż kruchy fajans, bo wypalane w wyższej temperaturze. Do gliny dodawane są woda i skaleń, dzięki niemu kamionka jest żaroodporna. – Amerykanie w naszych brytfankach pieką wielkie indyki – mówi Małgorzata. A to najlepszy test wytrzymałości.
Ktoś kiedyś wyliczył, że każde naczynie przechodzi przez 35 par rąk. Zwiedzanie Manufaktury, która cała jest jednym wielkim Żywym Muzeum Ceramiki, zaczynamy przy kole. Tu pan Stanisław toczy talerz za talerzem. Z batona przypominającego szare ciasto odcina plaster nazywany liściem. Pac – rzuca liść na koło. Pod jego palcami glina nabiera kształtu. Obok pani Stenia robi miski – 600-700 sztuk każdego dnia. Sposób formowania naczyń nie zmienił się od lat. Żadna maszyna nie doklei z takim wyczuciem uszka do kubka jak panie Iwona i Teresa.
Zbliżamy się do pieca. Na regałach, stołach i wózkach schną naczynia. Są matowe i popielate. Za kilka godzin, gdy ucieknie z nich wilgoć, skurczą się o 15 procent i zbieleją. Trzeba wygładzić wszystkie zadziory drobnym papierem ściernym, gąbką i wodą.
Na ścianie wiszą setki wzorników, wszystkie upudrowane na biało, bo wszędzie unosi się pyłek. To, że jest bialutki, dobrze o nim świadczy. – Taka właśnie jest glina spod Bolesławca – mówi Paweł Zwierz. Ale nawet najlepsza musi być przefiltrowana i zmiksowana. Wystarczy, że trafi się jakieś ziarenko piasku, a naczynie pęknie w czasie wypalania.
Stempelki i pędzelki
Wyschnięte i wygładzone kamionki jadą do pieca. Po siedmiu godzinach w 800°C robią się pudroworóżowe. Są gotowe do malowania.
W malarni każde biurko wygląda bajkowo. W kubkach i maleńkich szafkach piętrzą się kolorowe stemple z wzorami. Kiedyś wyrzynano je w ziemniaku, teraz gąbkę tnie laser. Dekoratorki malują też pędzelkami. Jedna i druga technika wymaga niesamowitej precyzji, żeby na glinie nie porobić zacieków. Ostemplowanie kubka to minuta. Gdy opuszcza dekoratornię, wciąż jednak wygląda inaczej niż w sklepie. Jest blady. Dopiero w drugim piecu, pod wpływem 1250°C, kolory nabierają głębi i mocy. Mdły fiolecik zamienia się w kobalt, a zanurzanie w „śmietanie”, czyli szkliwie, dodaje naczyniom blasku.
Kropka na medal
Pawie oczka, czyli kropka z zielonymi paseczkami, to stary wzór, którym mogą ozdabiać naczynia wszystkie działające w okolicach Bolesławca zakłady ceramiczne. Różnią się tym, co każdy sam wymyślił. I tu Manufaktura przebiła sąsiadów. Odświeżyła oczko, zmieniając białe kółko w granatowe kropeczki, i zaproponowała nowoczesne, geometryczne kształty naczyń, które podbiły serca Japończyków czy Skandynawów. Potem zaczęła eksperymentować z tłem – czerwonym, niebieskim, zielonym, turkusowym. Małgosia: – Żeby wyglądały wesoło w kuchni.
Trochę się bali tego zamachu na kobaltową tradycję, ale subtelniejsze kolory się spodobały i na naczynia natychmiast zwrócili uwagę młodzi. Manufaktura dostała nagrodę w plebiscycie MUST HAVE na festiwalu Łódź Design za kolekcję Modern Magdaleny Gazur i Barbary Rydzak. – Chcieliśmy zerwać z cepeliowskimi skojarzeniami i do współpracy zaprosiliśmy artystów po ASP. Udało się – cieszą się Małgosia i Paweł.
Tekst: Joanna Halena
Zdjęcia i stylizacja: Karolina Migurska (współpraca K. Migurski)