Pożytki z jesiennej burzy
Odkąd zamieszkałam na wsi, wstaję rano z ptakami i chodzę spać z kurami – innymi słowy o szóstej wsiadam w samochód i jadę do miasta w miarę pustymi jeszcze drogami.
Jeśli zaśpię, przebijam się cztery razy dłużej pomiędzy powarkującymi na siebie samochodami, wyprzedzającymi się namiętnie na zakrętach.
Tłoku mimo wszystko łatwo uniknąć. Co innego z pogodą – przed nią nie da się uciec. Najgorsze są burze. Gdy słychać pierwsze trzaski piorunów, biegamy po domu i wyłączamy, co się da, choć kiedy błyskawice zaczną rykoszetować dookoła, prawie na pewno wyłączą prąd. Przedtem jednak przyroda przypuści mściwy atak na zaawansowane technologie. Tak straciliśmy kiedyś za jednym razem – przez malownicze muśnięcie piorunem – dwa telewizory, internet, komputery i automatyczną sekretarkę.
Ostatnia jesienna burza dotarła do nas w niedzielę rano, jeszcze w ciemnościach, budząc nas hukiem, który wystraszył psy.
Deszcz runął jak z przerwanej tamy, grożąc połamaniem dachówek. Natychmiast wyłączyli prąd. Nie działały więc telefon, piecyk, brama wjazdowa, a alarm wył jak szalony. Zwlekliśmy się z łóżka. Trudno, zjemy śniadanie przy świecach… Potem wzeszło przepiękne słońce, jak gdyby nigdy nic, ale prądu dalej nie było. Poszliśmy do ogrodu zobaczyć, co burza narobiła. Na ziemi leżało mnóstwo liści i gałęzi, ziemia parowała między drzewami jak duchy. Zapowiadał się piękny dzień. Ponieważ piec nie działał, urządziliśmy grilla, wkradając się rozsądnie do lodówki, która też wysiadła. Po południu zrobiliśmy nareszcie porządki w altance i przy basenie. Kolacja była niezwykle romantyczna, w blasku świec i wspomnień, nagadaliśmy się za wszystkie czasy.
Rano prądu nadal nie było. Ale dodzwoniliśmy się do elektrowni. Byli zdziwieni – prąd od dawna jest w całej okolicy, coś musiało u nas nawalić. Koło południa pojawił się fachowiec. Szybko udało mu się ustalić tożsamość winowajcy – w tablicy rozdzielczej zadomowił się ślimak. Być może pioruny wytrąciły go z przygotowań do zimowego snu albo przeraziły, dość, że wcisnął pod bezpieczniki swoją samonawilżającą nogę, powodując efektowne zwarcie. Przypłacił to życiem, a my – dwudniowym odcięciem od cywilizacji. Nie mam do ślimaków sympatii, potrafią zjeść mi warzywnik w 24 godziny, ale temu zawdzięczamy wiele – od tej pory co jakiś czas sami wyłączamy prąd i słuchamy, jak wolno płynie życie…
Tekst: Redakcja
fot. Andrzej Szeliński