W rodzinie Justyny – wszystkie kobiety od dziecka heklują. Jak to w Koniakowie. Ona swoje koronki odciska na kaflach i talerzach.
Jedynym dniem bez szydełka jest niedziela, kiedy nie piecze się ani nie gotuje, bo to czas odpoczynku. W każdy inny dzień mama Justyny, Anna, idzie rano do swojej siostry Teresy, mieszkającej dwa domy wyżej, na kawę, ploteczki i… heklowanie. Justyna zawsze rozpozna serwetki robione przez chrzestną, mamę, ciotki. Na koronki była więc, w pewnym sensie, skazana. Pierwszą wyheklowała jako dziesięciolatka. Najpierw uczyła się łańcuszka, potem kwiatuszków, które łączy się ze sobą. Ośmioletnia córka Zuzanka koronkowy debiut też już ma za sobą. Nie trzeba jej ciągnąć siłą, sama sięga po heknadlę.
Sztuka ludowa to w rodzinie nie tylko babska pasja. Tata Justyny, Tadeusz Rucki, maluje, rzeźbi i robi instrumenty pasterskie – rogi i trombity. Codziennie, gdy słońce zachodzi, daje mały koncert z balkonu swojej galerii. Justyna skończyła liceum plastyczne w Bielsku-Białej, tam poznała męża Maćka.
Na studiach nie wiedziała, co wybrać – malarstwo, grafikę, rzeźbę? – Wreszcie uznałam, że moje powołanie to lepienie z gliny. Ceramik może być wszystkim po trochu, a ja nie chciałam z niczego rezygnować. No i jestem teraz rzeźbiarzem, bo nadaję przedmiotom kształty, malarzem, bo zestawiam kolory, i grafikiem, bo ozdabiam kafle i misy rysunkami.
Postawili wszystko na jedną kartę i pracownię urządzili w domu. Jak inaczej? Zuzanka miała dwa lata, a Karolek właśnie się urodził. – Wymienialiśmy się z Maćkiem, ja przy dzieciach, on w pracowni i na odwrót. Tak został „ceramikiem”, choć skończył politechnikę. Często pracowaliśmy, gdy maluchy spały. Trudne były te początki. Kafle wychodziły krzywe, misy często pękały. Trzeba było anielskiej cierpliwości i godzin ciężkiej pracy.
Dlaczego nie została koronczarką? Nie wie. Może jednak trochę nią jest, chociaż wzory odciska i wypala w piecu. Serwetki, które rozwałkowuje na cieniutkich glinianych plackach, w większości zrobiła sama. Ale dwie najbardziej ulubione to dzieła sąsiadki Heleny Krężelok. – Były tak ładnie zrobione, że mama kupiła je dla mnie – mówi.
Chociaż ma pracownię już siedem lat i wydawałoby się, że nic jej nie zaskoczy, zdarzają się chwile, na które czeka z drżeniem. To drugie wyjęcie z pieca. Pierwsze jest znacznie wcześniej, gdy naczynia są już uformowane z mokrej gliny, wysuszone i oszlifowane, ale wciąż białe. Po wystudzeniu Justyna i Maciek szkliwią je i znów wypalają. Intensywne kolory widać dopiero wtedy, wtedy też okazuje się, czy wyszły takie, jak zaplanowali. Szkliwo jest nieprzewidywalne i płata figle, wystarczy, że nałożymy cieńszą warstwę, a wychodzi inna barwa.
Dzieciaki często wpadają do pracowni. Odkąd podrosły, ciągle bawią się gliną, zwłaszcza Karolek. Uwielbia lepić jaszczury. Zuzanka woli malować. – Może kiedyś będziemy pracować wszyscy razem? – zastanawia się Justyna.
Tekst: Joanna Halena
Zdjęcia: Karolina Migurska (współpraca: K. Migurski)
Kontakt: Ceramik, www.ceramik.info
Misy i kafle Justyny kupicie też w Chacie na Szańcach, www.chatanaszancach.fm.interia.pl