W miasteczku jak z obrazów Chagalla stoi sobie stary dom. Przed wojną mieszkał tu burmistrz. A od ponad dwudziestu lat Zosia Oszacka, która ukochanej Lanckoronie też poświęciła kawałek życia. Dziś dzieli dom z gośćmi. Urządziła dla nich przytulny strych.
Lanckorona, 1927 rok.Przy pochyłym ryneczku stanął kolejny dom. Niski, drewniany, z rozłożystym dachem, od sąsiadów dzieli go odstęp szerokości końskiego zadu. Tak się tu budowało. Mieszka w nim ostatni burmistrz. Ostatni, bo już niedługo Lanckorona straci prawa miejskie i znów będzie wsią. Po uliczkach spacerują pod rękę eleganccy letnicy. Miejscowi nazywają ich powietrznikami, bo przyjechali nawdychać się świeżego powietrza. Blisko stąd w góry, do Krakowa, a i o kąpiel nietrudno, bo niedaleko płynie Skawinka. Dlatego na zboczach Lanckorońskiej Góry wyrastają kolejne wille. Tylko zamek niezmiennie góruje nad miasteczkiem i cierpliwie obserwuje zmiany.
Salon zamiast klepiska.Sześćdziesiąt lat później przyjeżdża Zosia z Krakowa. Jak dawni letnicy spaceruje po rynku i leśnej okolicy, zachwyca się atmosferą Lanckorony. Jej rodzice kupują dom. Ten sam, w którym mieszkał ostatni burmistrz. Budynek zdążył się już mocno zestarzeć. Na parterze był sklep żelazny i obuwniczy, na piętrze biura GS-u. Na podłodze klepisko i zniszczone lastriko. – Od tamtego czasu trwa tu nieustanny remont, bo ja lubię zmieniać – śmieje się Zosia. I tak z rozpadającej się chałupy zrobiła wnętrze na wysoki połysk.
Agroturystyka w Lanckoronie
Najczęściej fotografowane okno w Lanckoronie to właśnie u Zosi, na parterze. Gdy nie miała jeszcze zasłon, ustawiła w nim niebieskie butelki i słoiczki. Miały być jak zazdrostki, a okazało się, że na ciekawskich działają jak wabik. Przez to okno jej dom znają tu wszyscy, turystom, którzy na rynku są tylko przejazdem, też zapada w pamięć. Kiedyś Zosia wypatrzyła je nawet na jakiejś wystawie fotografii. Lubi upiększać swoją ukochaną wieś i lubi, gdy tętni ona życiem. Pomaga organizować festiwal gitarowy, znanych architektów poprosiła, by pomogli zbudować nowe osiedle.
Zawsze chciała mieć własny pensjonat. W końcu tradycje letniska zobowiązują. Gdy tylko nadarzyła się okazja, zaczęła remontować strych. Wybudowała do niego osobną klatką schodową, aby goście czuli się swobodnie, i nazwała Willą Niebieską. Choć jest tu po skandynawsku biało. Oczywiście nie mogło zabraknąć niebieskich szkiełek: kobaltowych butelek po niemieckim rieslingu czy błękitnej ceramiki.
Zosia urządzania wnętrz nauczyła się od sąsiadki, malarki Danki Jaworskiej, która długo mieszkała w Szwecji. Przywoziła stamtąd magazyny wnętrzarskie, antyki wyszperane na targach staroci. Niektóre stoją teraz u Zosi w pensjonacie. Wysoki zegar, stolik na kółkach, fotele w stylu gustawiańskm i dwie Włoszki – damy, które spoglądają ze złoconych ram. W Willi Niebieskiej obok eleganckiego złota są stare tonetowskie krzesła – pamiątka z czasów GS-u.
I zydelek, który dostała niegdyś od Wojciecha Pszoniaka (pomieszkiwał w Lanckoronie). Sznurkowe chodniczki kupiła z metra na bazarze w Nowym Targu.
Biblioteka w podróży.Tak mówi na regał z książkami, które trzyma dla gości. Mogą pożyczyć albo zabrać którąś z półki i zostawić swoją na wymianę. U Zosi też jest dużo książek, a szczególne miejsce zajmują kulinarne. Lubi je przeglądać, tak po prostu. Tak samo jak lubi gotować dla innych. Gdy robi się ciepło, wystawia przed dom stoliki i otwiera Niebieską Kawiarenkę. W każdą niedzielę serwuje gościom śniadania – omlety ze szpinakiem lub topinamburem i naleśniki z musem owocowym. A sery i chleb bierze z lokalnej spółdzielni Smaki Gościńca. Od dawna obiecuje sobie, że napisze książkę. O tym, jak trafiła do Lanckorony i zakochała się w jej kuchni i mieszkańcach.
Tekst: Magdalena Burkiewicz
Zdjęcia: Rafał Lipski
Stylizacja: Basia Dereń-Marzec