Mamo, Pączek zjadł dwa jabłka, a Brzdąc aż trzy! – Marek i Krzyś wbiegają do ogromnej kuchni. – Co tak pachnie? – pytają. Pachnie drożdżowe.
Magda krząta się przy kaflowej kuchni, mieszając pomidorówkę. – Wychowałam się na wsi i nie zapomniałam smaku wiejskiego dzieciństwa – mówi. – O takim samym domu marzyłam dla swoich dzieci – dodaje. Dlatego powstał ich mazurski azyl. Stare siedlisko oddalone od najbliższego sklepu o dziesięć kilometrów, żadnych sąsiadów, jezioro i las. Choć nadal mieszkają i pracują w Warszawie, przyjeżdżają na Mazury, kiedy tylko mogą. W małej stajni czekają dwa duże konie i Pączek z Brzdącem – kucyki chłopców. Ci, gdy tylko wypadną z samochodu, biegną powitać ulubieńców z koszykiem pełnym jabłek. Koniki rżą radośnie i chrupią owoce.
– Było mi żal, że chłopcy nie mają w mieście tego, co miałam ja – kontaktu z naturą, wyciszenia, spokojnego miejsca, że nie znają radości galopowania przed siebie, brodzenia w wodzie – opowiada Magda. Stąd kucyki, domek na drzewie i stosy gier planszowych w salonie. – To jest magiczne miejsce, trochę jak z książki Astrid Lindgren „Dzieci z Bullerbyn” – mówi Magda. Kto nie pamięta, jak szóstka zabawnych dzieciaków ze szwedzkiej wsi bawiła się na pastwisku w Indian, ganiając za krowami, które udawały wrogich Komanczów? Albo jak umykali przed starym, wściekłym baranem Ulrikiem, jak robili sobie tajne groty w stogu siana, a leśne poziomki nawlekali na źdźbła traw? Takie właśnie beztroskie dzieciństwo Magda chciała podarować synom.
Chłopcy pytają, czy przed obiadem zdążą jeszcze odwiedzić zaprzyjaźnione bobry. Dostają pozwolenie i wybiegają z kuchni. – Gdy pierwszy raz usłyszeli alarm bobrów, taki charakterystyczny odgłos ogona uderzającego o wodę, nie wiedzieli, co to jest – opowiada Magda. – Nawet trochę się przestraszyli. Teraz biegają do nich codziennie. Zwierzaki dostały imiona, chociaż, prawdę mówiąc, nie jestem wcale pewna, czy Pan Siwywąs za każdym razem, gdy go widzimy, jest tym samym Panem Siwymwąsem – śmieje się Magda.
Przez szeroko otwarte okna wpada zapach lasu, mieszając się z coraz bardziej intensywną wonią drożdżowego. Tomek, mąż Magdy, zostawia nas w kuchni i rusza za chłopcami witać bobry. Wiatr się wzmaga. – Fajnie wieje – Magda patrzy na drzewa – po południu popływamy – mówi. Przy pomoście czeka mały jacht. Można pożeglować, można i pogalopować na koniach. – Nie tylko lato jest tu piękne – zapewnia. O każdej porze roku mają co robić. Ostatniej zimy wymyślili ślizganie się po śniegu w pontonach. Dorośli mieli taką samą frajdę jak dzieci.
Drożdżowe wychodzi z pieca. – Ciasto zawsze robię sama – opowiada Magda – lecz z chlebem jeszcze sobie nie radzę. Za to pani Zosia z sąsiedniej wsi piecze przepyszny, zawsze od niej biorę – dodaje. Wracają chłopcy. Pan Siwywąs, niestety, dziś się nie zjawił, jednak widzieli świeże ślady jego pracy. Czyli – na szczęście – nigdzie się nie przeprowadził! – Popływamy? – pyta Magda. – Może jutro – odpowiada Tomek. – Obiecałem chłopcom, że pójdziemy na ryby. Zdążymy ze wszystkim, nie ma powodu, żeby się spieszyć, nie tutaj. Od kuchni bije ciepło. Zapach drożdżowego powoli się rozwiewa.
Tekst: Monika Węgrzyn
Stylizacja: Paulina Kalińska
Fotografie: Michał Mrowiec