Choć z trzydziestu uli został im jeden, Ewa i Michał na brak domowych stworzeń nie narzekają. Mają trzy przygarnięte psy, czterdzieści papug i dziką kaczkę, która co roku przylatuje w porze lęgowej na ich staw.
Prawie trzydzieści lat temu profesor, który jeszcze wtedy profesorem nie był, kupił działkę i stary dom. Za cenę pięcioletniego malucha. W Bolechowicach było wtedy dwieście pięćdziesiąt krów i trzy samochody. Dzisiaj krowy są dwie, a po chleb nie trzeba już stać w GS-ie. Choć oni akurat i tak jedzą smakowity razowiec pieczony przez panią Ewę.
Ale kiedyś pani Ewa na wieś nie chciała. „Miastowa dziewczynka”, jak określił ją mąż, wychowana w amerykańskiej szkole, uważała, że wieś jest nudna. Szybko jednak się okazało, że do żadnego miasta by już nie wróciła. Miała okazję poznać wieś od podszewki, gdy mąż wyjeżdżał na badania do Mongolii, Korei, na Antarktykę, Syberię.
Przyjazd tu to była czysta kalkulacja. Za ładne i duże mieszkanie w Gliwicach, gdzie mieszkali, mogli w Krakowie kupić garsonierę. Potrzebowali jednak czegoś bardziej rozwojowego. Wprawdzie wystawiony na sprzedaż dom – rudera z dziurami po oknach – nie zachęcał do zamieszkania, ale młodość wiele potrafi podkolorować. Pani Ewa: „Jak tu będzie ładnie z dużymi oknami”. Pan Michał: „I jest kilka dobrych miejsc na postawienie kominka”. Tak wpakowali się w kłopoty. Bo dużo prościej byłoby postawić nowy dom, niż stary doprowadzić do odpowiedniego stanu. Ale doprowadzili, choć nie było łatwo. Nie w tamtych czasach. Po cegły na kominek pan Michał jeździł aż do Gliwic ze specjalnym druczkiem (na remont pieca dawali bez przydziału osiemdziesiąt) i zwoził je maluchem. Gdy dzieci podrosły, postanowił podnieść dach, żeby miały swoje pokoje. Podwyższony front domu zamierzał obić okrajkami desek. Tylko że stolarz nie chciał. – No jakże to, okrajkami? Trzeba pociąć równo, zrobić boazerię, niech widać pieniądze, a nie jak na stodołę!
Pan Michał śmieje się z tamtych przygód i dodaje, że przez to ciągłe remontowanie nie poświęcał pracy naukowej tyle czasu, ile powinien. Kiedyś nawet rzucił do zduna, który akurat przebudowywał im piec kaflowy, że jak go z Akademii wywalą, to przyjdzie do niego na pomocnika. Ten przyjął propozycję ze spokojem i szybko postanowił sprawdzić przydatność kandydata.
Poprosił, żeby pan Michał podawał mu kafle. Wskazał ten, którego potrzebował, potem drugi. Trzeci kafel – właściwy – gospodarz podał już sam. Majster zdziwił się i powiedział: „Panie, pana z tej Akademii nie wyrzucą!”. I tak zdun wystawił profesorowi certyfikat jakości.
Pod częścią saloniku jest piwniczka z przetworami. To bardzo ważne miejsce w domu. Pani Ewa wekuje pomidory i morele (od zaprzyjaźnionych sąsiadów), pan Michał – dereniówkę i pigwówkę. Oczywiście, na prawdziwym miodzie. Pitne miody też profesor nastawia. Do miodu dodaje się wodę, trochę szyszek chmielowych, żeby uzyskać odpowiednią goryczkę, i trzyma się latami. Im dłużej, tym miód lepszy. Te najstarsze, dwudziestoletnie, są na bardzo szczególne okazje. – Inaczej zniknęłyby błyskawicznie – uśmiecha się profesor. W ten sposób potwierdza, że pszczoły w jego życiu to nie tylko teoria (pan Michał bada życie pszczelej społeczności). Jednak pasiekę zmniejszył, bo na więcej niż jeden ul nie starcza mu czasu.
– Miodu z niego jest i tak dużo, na co najmniej dwie rodziny. I drobne prezenty. Miejsce po likwidowanych ulach powoli wypełniły papugi. Czuły się chyba nieźle, bo z niepozornych dwóch parek, afrykańskiej i australijskiej, zrobiło się ich nagle czterdzieści! Latem latają w wolierze w ogrodzie, wtedy w domu robi się ciszej, jednak zimą wracają i się zaczyna! – Są okropnie hałaśliwe – wzdycha pan Michał – ale żona nie chce ich oddać, bo skąd mieć pewność, że trafią w dobre ręce? Wprawdzie specjalizację z ornitologii profesor też zrobił, ale chyba papugi jako społeczeństwo są dla niego mniej pasjonujące niż pszczoły…
Tekst: Michalina Kaczmarkiewicz
Stylizacja: Patrycja Sapiełkin
Fotografie: Marek Szymański