– Dziadek nauczył mnie, że trzeba kochać to, co się robi, a wtedy praca nigdy nie męczy – opowiada Edward Staszel, jeden z największych mistrzów stolarstwa artystycznego na Podhalu.
Zdawał do technikum budowlanego. Na szczęście dla Edwarda Staszela zwanego Pomidorkiem zabrakło miejsca. Został więc stolarzem. I to jakim! Każdy, kto spojrzy na jego meble, widzi, że ma do czynienia z dziełem sztuki, a nie zwykłym kredensem czy krzesłem.
W Dzianiszu, malowniczej wiosce na Podhalu, wszyscy się znają. Wystarczy wracającym ze szkoły dzieciom rzucić hasło: „Pomidorek?” – i od razu wskażą właściwy dom, dumne ze znanego sąsiada.
Jednak kiedy pan Edward zaczynał projektować i robić pierwsze meble, tak różowo nie było. Ludzie pukali się w czoło i mówili, że nawet jakby im dopłacił, to takich cudactw by nie chcieli. – Odszedłem od klasycznego Witkiewicza. Chciałem jego wzory usubtelnić, dodać mu finezji i lekkości – wyjaśnia, pokazując zdjęcia swoich mebli oraz rysunki Witkiewicza, twórcy stylu zakopiańskiego. Różnicę widać od razu. Kształty kwiatów, łodyg są płynne, miękkie, sama linia mebla znacznie delikatniejsza i wyraźnie inna niż u Witkiewicza. Nie dziwię się, że na zrozumienie konserwatywnych górali nie miał co liczyć. Ale Pomidorek był uparty, kupował kolejne drogie dłuta i rzeźbił po swojemu.
– Chyba instynktownie czułem, że to, co robię, jest dobre – tłumaczy. – No i wspierał mnie dziadek, też stolarz. W dzieciństwie całe dnie siedziałem w jego warsztacie, po nim odziedziczyłem miłość do tego rzemiosła. Dziadkowi zawdzięczam również przeświadczenie, że w życiu należy robić to, co się kocha. To jedyny sposób, żeby się pracą nie zmęczyć – opowiada, wprowadzając mnie do pachnącej drewnem stolarni.
Ściany zdobią wiszące w równych szeregach, oprawione w proste ramki witkiewiczowskie wzory. Są inspiracją dla mebli, które tu powstają i przypominają, że tradycja podhalańskiej architektury i sztuki jest w dobrych rękach.
– Jak stworzyć mebel z duszą? Zaczynam od rozmowy z przyszłym właścicielem. Musi mi opowiedzieć, gdzie sprzęt ma stać, komu służyć i jak. Najczęściej jadę wszystko obejrzeć. Bo przecież ważne jest też otoczenie; stół czy fotel nie będzie fruwał w pustce. Dzięki temu powstaje przedmiot bardzo indywidualny, tak związany z osobą zamawiającą, że właściciele mebli, które wyszły z mojej pracowni, rzadko się z nimi rozstają i ani myślą sprzedawać – śmieje się pan Edward.
Kiedy projekt jest gotowy, mistrz wdrapuje się do swojej pracowni na strychu nad stolarnią i zaczyna rysować szablony. Najpierw w skali 1:10, żeby mieć perspektywę całego mebla. Dopiero później w skali 1:1. Przykłada się je do specjalnie przygotowanych, wysuszonych, precyzyjnie wybranych kawałków drewna i wycina dokładnie taki kształt, jaki został zaprojektowany. Nie można łączyć ze sobą pierwszych lepszych desek. Trzeba dopasować flader, czyli naturalny rysunek słojów na poszczególnych elementach. Jeśli projekt zakłada bogaty wzór rzeźbiony, tło musi być spokojne. – Najczęściej używamy wtedy jesionu, modrzewia lub grabu. Natomiast jeśli ozdobą ma być samo drewno, bez rzeźby, wtedy bierzemy gatunki wysokiej jakości, na przykład mahoń, cedr albo czarny dąb – wyjaśnia mistrz.
Dopiero gdy mebel stoi na „własnych nogach”, pan Edward wymyśla dla niego wzory, szkicuje je, a potem nanosi na drewno za pomocą szablonów. Pierwszy element rzeźbi sam, żeby pokazać, o co chodzi, resztę robią już uczniowie.
Z parteru, gdzie powstaje surowy mebel, wchodzimy na pierwsze piętro. Tu przy tradycyjnych starych warsztatach stolarskich pracuje grupka chłopaków. Naukę u Pomidorka każdy zaczyna tak samo: od oswojenia się z dłutem i rzeźbienia w deskach. Tak ćwiczą rękę i artystyczne umiejętności, by później, już jako samodzielni stolarze, mogli ozdabiać meble w stylu stworzonym i przekazanym im przez mistrza.
Nie wystarczy do tego sama pracowitość, trzeba też dobrze poznać duszę drewna i mieć talent. Meble, które powstają w tej stolarni, są tak charakterystyczne, że bez trudu można rozpoznać robotę pana Staszela.
– Często pytają mnie, czemu nie podpisuję swoich prac. Otóż uważam, że każdy podpis można zmazać, zastąpić innym, a mebel musi mówić sam sobą, że jest z tego konkretnego warsztatu. I moje meble to mówią. Zdarza się coraz częściej, że ktoś chwali mnie za świetną robotę w miejscach, w których nic nie robiłem. To już prace moich byłych uczniów, którzy pozakładali własne warsztaty. I o to właśnie chodziło – zapewnia. – Wie pani, tu, na Podhalu, wszyscy mają jakieś przydomki: Bułecka, Curuś, Byrcyn. Mój to Pomidorek. Zawsze chciałem, żeby się dobrze kojarzył, i chyba mi się udało – mówi z nieukrywaną dumą mistrz Staszel.
Tekst: Magdalena Czyż
Zdjęcia: Rafał Lipski