Latem rysia najłatwiej spotkać w sierpniu. I nie trzeba się wcale przedzierać przez chaszcze, tylko przejść o świcie po cichutku leśną drogą. Sierpień w puszczy to chłodne poranki, ciepłe wieczory, południowy skwar i bogactwo leśnych dóbr: owoców, orzechów, pierwszych grzybów. Ale dla rysia najważniejsze jest co innego: gromady młodych saren i jeleni…
Ryś w sierpniu opływa w dostatki, jest dobrze odżywiony, mało ruchliwy i rozleniwiony. Dotyczy to jednak tylko samca, który nawet zaskoczony na drodze, czasem wręcz niechętnie schodzi z niej przed nadjeżdżającym autem. Pani rysiowa w tym czasie wyprowadza młode na pierwsze spacery i jest bardzo ostrożna. Jej pociechy to jednak istne gamonie. Ciekawskie i lekkomyślne. Bywa, że specjalnie czekają na drodze, by obejrzeć nadjeżdżające auto. Matka robi, co może, by je ściągnąć w las. Parska, prycha i podskakuje. A młode z rozdziawionymi pyskami gapią się na samochody. Znajomi leśnicy i myśliwi opowiadali mi takie historie, a nawet zrobili zdjęcia – właśnie w sierpniu, gdy w lesie panują cisza i spokój, nie ma jeszcze grzybiarzy, a polowania są sporadyczne.
Gzy i muchy bronią lasu przed intruzami. Rysica nie może chodzić szybko, bo młode za nią nie nadążą. O świcie zwykle wraca z nimi z nocnych łowów. Przy odrobinie szczęścia można usłyszeć rysięta, bo często baraszkują i hałasują. Matka je strofuje, ale one i tak są rozbrykane. Pełne brzuszki sprzyjają zabawom. Idąc więc piaszczystą drogą, prawie bezszelestnie, mamy dużą szansę na podejście rysiej rodziny. Przy okazji można także spotkać dzika, jelenia albo wilka. Poranki na leśnych drogach to czas naprawdę zaskakujących spotkań z przyrodą.
Obserwacji z samochodu nie polecam. Sam ich nie lubię. Cichutko idę w dogodne miejsce, na skraj polany lub nad rzeczkę, a potem czekam na łut szczęścia. Zwykle w takich chwilach przypomina mi się pewna przygoda w lesie otulonym… pierwszym śniegiem. W letnie upały miło wspomina się zimowe przygody.
Było to w Puszczy Knyszyńskiej, w najbardziej odludnym zakątku nadleśnictwa Waliły. Wczesnym rankiem szedłem cichutko leśnym duktem. Aparat fotograficzny z teleobiektywem dyndał na plecach. Zaczął padać śnieg. Duże, lekkie, powoli wirujące płatki. Schowałem więc aparat pod kurtkę i ruszyłem żwawszym krokiem. I pewnie szybko dotarłbym do leśniczówki, gdyby nie przecinający drogę trop rysia. Duży samiec. Musiał przejść przed chwilką, bo przecież padało zaledwie kilka minut. Zszedłem z drogi i ruszyłem za nim. Zdjąłem buty, aparat i kurtkę. Schowałem je pod małym świerkiem. I zacząłem podchód. W wełnianych skarpetach i szarym swetrze, który włożyłem, wychodząc z leśniczówki jeszcze po ciemku. Wełniane skarpety zrobiła mi na drutach Władzia, siostra mojego sąsiada Czesława. Dostałem je kiedyś pod choinkę.
Skradając się cichuteńko przez las, odkryłem fenomenalną rzecz. Ten ryś, gdy tylko mógł, nie szedł po ziemi, lecz po leżących pniach. Tym sposobem poruszał się bezszelestnie i nie zostawiał śladów. Niezły cwaniak! Świeży śnieg demaskował jednak jego sztuczkę. Nie byłem w stanie iść tak szybko ani tak sprawnie jak on. W pewnym momencie maszerował po pniu, który leżał skośnie oparty o inne drzewo. Na wysokości mojej głowy zeskoczył na mech i znów wszedł na kolejny pień. Wszystkie zmysły miałem wyostrzone do granic możliwości. Wiatr mi sprzyjał. Był lekki i wiał w twarz. Węchem mnie więc nie wykryje. Jak będę cicho, to mnie nie usłyszy. Ale jak tu być cicho? Co chwila jakiś patyczek pękał mi pod stopą. Skarpety tłumiły dźwięki, lecz w lesie panowała niesamowita cisza. Słychać było, jak na suche liście spadają płatki śniegu. Postanowiłem, że dojdę do świerków po drugiej stronie polany i zawrócę. Jeszcze sto metrów. Chyba że wcześniej przemarzną mi nogi lub zobaczę rysia. Przed kępą świerków byłem już pewien, że zwierz do niej wszedł. Może z ukrycia mnie obserwuje? Może dziwi się, co to za stwór skrada się za nim? W nogi zaczęło być już zimno. Skarpety przemokły. Jeszcze troszkę, jeszcze tylko sprawdzę tę kępę.
I właśnie wtedy, spośród świerków, z hałasem i impetem wypadł na mnie ogromny odyniec. Zjeżony, z chwostem zadartym jak chorągiewka. To przecież okres huczki, dziczych godów! Odyńce są nakręcone hormonami. Kilka metrów przede mną w końcu mnie wyczuł. Wyhamował, zadarł gwizd (ryj) i zadzwonił orężem. Szable i fajki (zęby wystające z pyska odyńca) szczękały o siebie, ostrząc się, pienista ślina potęgowała wrażenie wściekłości stwora. Stałem jak wryty. On też. Nie wiedział, kto zacz. Wróg czy konkurent.
Wrogiem nie byłem, a wdzięki loszek też mnie nie interesowały, ale dzik o tym nie wiedział. I wtedy użyłem sztuczki, która już kilka razy mnie uratowała przed lochami. W pasku mam metalową klamrę. Gdy się ją poruszy, bolec uderza o resztę konstrukcji. Ten metaliczny dźwięk działa na dziki odstraszająco. Na szczęście zadziałał i teraz. Odyniec wrócił do młodnika po swoich śladach, a ja do kurtki po swoich. Drżałem. Na pewno z zimna! Do dzisiaj nie wiem, czy to ryś wystraszył dzika, spłoszył go na mnie, czy ten odyniec to był przypadek – taki, jakich wiele bywa, gdy się chodzi po puszczy. Nie widziałem tego rysia, ale pamiętam go najlepiej ze wszystkich.
O zwierzętach opowiada dr Andrzej G. Kruszewicz, lekarz weterynarii, ornitolog, znawca ptasich obyczajów, autor wielu książek, dyrektor warszawskiego zoo
Zdjęcia: Naturepl/Be&W, Mauritius Images/Be&W