W Polsce bez zgody Ministerstwa Środowiska nie wolno hodować dzikich zwierząt. Co jednak zrobić, gdy kłusownicy zastrzelą matkę i zostawią oseski na pewną śmierć?

Pan Włodzimierz musiał się zmierzyć z tym problemem, gdy para młodych myśliwych przywiozła mu do domu dzika mniejszego niż jego jamniczka. Matkę zastrzelono w czerwcu (mimo okresu ochronnego na lochy, który trwa od 16 stycznia do 14 sierpnia, gdy są ciężarne, a potem karmią dzieci). Znaleźli przy niej trzy głodne warchlaki – próbowali sami je karmić, ale dwa padły. Najsłabszego przywieźli Włodkowi. Leśniczy poradził, żeby dawać mu płatki jęczmienne, rozcieńczone wodą mleko, jabłka. Nazwali go tak, jak wyglądał, czyli Bobek. Miał wielką wolę przetrwania i wreszcie zaczął biegać po podwórku.

Nabrał apetytu – miskę płatków na mleku pożerał w okamgnieniu. Do tego owoce i warzywa. Żołędzi nie chciał, choć to dziczy przysmak. Nie bał się nikogo, no, może tylko gęsi, które nie cierpiały wścibskiego pasiaka. Syczały na niego i szczypały w ogon, a Bobek zwiewał z kwikiem. Jesienią był już sporym podrostkiem. Wciąż na bokach miał dziecięce białe smugi, ale szczecina mu stwardniała, ryj się wydłużył, a na grzbiecie stawiał wojowniczą szczotkę, gdy coś go niepokoiło. No i buchtował w poszukiwaniu dżdżownic i robaków. Podwórko zamieniło się w wertepy. Błoto zresztą ubóstwiał, jak to świnia. Musieli mu urządzić wybieg, żeby wszystkiego nie zdewastował. Obcych wyczuwał wcześniej niż stróżujący kundel, bo węch dziki mają doskonały, i podnosił larum. Po drugiej stronie płotu, od pola, coraz częściej znajdowali ślady racic – Bobka odwiedzali koledzy.

reklama

Gdy leśniczy zobaczył we wrześniu pełnego wigoru młodzika, ostrzegł Włodzimierza: – Musicie coś z nim zrobić, bo jak zacznie się huczka (trwające od listopada do stycznia gody), rozniesie wam chałupę. Albo go wypuścicie, albo... No właśnie, albo co? Włodzimierz z żoną uznali, że nie dopuszczą, by Bobek skończył na grillu. – Przecież on pójdzie do każdego, bo uwielbia ludzi. Zaczęli obdzwaniać ogrody zoologiczne. Bezskutecznie. Liczyli, że może znajdzie dom w Kadzidłowie, w Parku Dzikich Zwierząt. Ale tam przepełnienie. Już myśleli, żeby dogadywać się z jakimś niemieckim ogrodem, gdy od znajomych usłyszeli o prywatnym zoo na Pomorzu Zachodnim. Dożywają tam swoich dni uratowane z ringów psy tresowane do walk, szop pracz, kilka dzików, słowem – wielu rozbitków. Właściciele na szczęście się zgodzili. Przyjechali po Bobka w słoneczną sobotę. Zaprzyjaźnił się szybko, wsiadł do samochodu zwabiony jabłkiem. Włodzimierz z żoną odwiedzili go wiosną. Na powitanie wybiegł im dorodny przelatek i radośnie zachrząkał. Wiedzieli, że jest mu dobrze.

Zobacz również