W moim domu zupa to podstawa. Zwłaszcza w chłodniejszych porach roku, czyli – nie oszukujmy się! – od września do maja.
Zupy mają też tę zaletę, że w razie nagłego ataku głodu – który moim dzieciom zdarza się dość często – można je szybko i łatwo odgrzać. Wywar więc „wychodzi” u mnie bardzo szybko, podobnie jak ulubione przyprawy wszystkich domowników („vegeta”, „kucharek”, „jarzynka” czy „warzywko”).
Któregoś dnia odwiedziła mnie przyjaciółka. Sypałam właśnie vegetę do garnka, na co Kaśka wytrzeszczyła oczy w zdumieniu. – Ty, ekolog, entuzjastka zdrowego jedzenia, i tak beztrosko sypiesz vegetę? – zawołała. – Przecież to warzywa – odparłam zdumiona. – Akurat! – wycedziła z ironią przyjaciółka – przeczytaj sobie skład! Przeczytałam, potem przeczytałam też skład kostek bulionowych i, struchlała ze zgrozy, przypomniałam sobie swoją babcię. Późnym latem i wczesną jesienią suszyła warzywa, a potem mełła je razem z przyprawami na proszek. – Takich przypraw potrzebuję – zrozumiałam. Warzywa, sól (z umiarem i koniecznie morska), pieprz, czosnek. No i lubczyk. Dzieciom nie szkodzi, a mężowi pomaga! Do przepisu babci dorzuciłam kurkumę, którą dodaję do wszystkiego dla koloru i dla zdrowia (przeczytałam gdzieś, że jest silnym antyoksydantem, czyli zapewnia wieczną młodość, a to się zawsze przyda).
Z zapałem nakupiłam marchewki, pietruszki, selera, pora i cebuli, w takich proporcjach jak na rosół. Starłam, dziękując w duchu temu, kto wymyślił mój ulubiony robot kuchenny, który trze jak szatan i nie krwawią mu przy tym palce. Warzywne wiórki i cebulkę pokrojoną w kostkę rozłożyłam na papierze do pieczenia na parapecie, w słoneczku i wietrzyku. Niestety, aura mi nie sprzyjała i już następnego dnia zaczęło lać. Cóż było robić?
Nastawiłam piekarnik na 50 stopni plus obieg, wetknęłam w drzwiczki drewnianą łychę, żeby się nie domykały i czekałam. Ze trzy godziny. Wtedy nadeszła Kaśka. Zapach suszonych warzyw przyjemnie wypełniał dom. Z dumą pokazałam jej piekarnik. – Chyba zwariowałaś? – wykrzyknęła. – Masz za dużo czasu? Bierzesz gotowe suszone warzywa, tylko czytasz, czy nie ma w nich żadnego nieproszonego dodatku, i masz z głowy. Mielisz z przyprawami! – popatrzyła na mnie z politowaniem.
No, to teraz już wiem. Ale i tak gdy nachodzi mnie przypływ perfekcjonizmu albo gdy dostanę warzywa od pani Joasi z jej działki, suszę sama, a jak mam lenia, to kupuję gotowe. Potem już sprawa jest prosta.
Weź: •2 szklanki suszonych warzyw lub półtora kilo świeżych (ususzonych domowym sposobem) •suszony czosnek (najlepiej świeży zmiażdżyć i ususzyć na papierze z dala od siedzib ludzkich) •pęczek ususzonej natki pietruszki •3 łyżeczki kurkumy •4 łyżki lubczyku •3 łyżki soli •pół łyżeczki chili w proszku •2 łyżki słodkiej papryki
Wszystko razem wrzuć do blendera i gotowe. Tylko zamknij szczelnie i trzymaj w ciemnicy.
Rozochocona sukcesem, kostki bulionowe też zrobiłam własne. Trzymały się w zamrażalniku całą zimę! Sprawa jest banalna – trzeba ugotować bardzo esencjonalny wywar. U mnie najlepiej „schodzi” warzywny, ale drobiowy też jest OK. Gotujemy powoli, nie spiesząc się, na malutkim ogniu. Do zestawu standardowego, czyli marchewka, pietruszka, seler, por, dodaję dobrze przypaloną cebulę, razem z łuską oczywiście, kurkumę (bo to zawsze), lubczyk (bo mąż się starzeje), natkę, ziele, listek, pieprz w ziarnach i pod koniec sól. Plus ewentualnie korpus z kurczaka i szyję indyka. Wody – koniecznie zimnej – tylko tyle, żeby pokryła składniki. I się gotuje (trzy godziny), a ja w tym czasie czytam ulubione magazyny.
Aby wywar miał większą moc rozgrzewającą – zgodnie z tradycją kuchni chińskiej – gotuję go jeszcze następnego dnia kolejne dwie godziny. Potem odcedzam. Jeśli był z drobiem, wstawiam do lodówki – kiedy na wierzchu zbierze się tłuszcz, usuwam go. Wreszcie wlewam zimny wywar do woreczków na lód i do zamrażalnika. A potem od razu do gara – i dalej już pomidorowa, ogórkowa, kalafiorowa, dyniowa czy co tam kto uważa.
Tekst: Monika Węgrzyn
Zdjęcia: shutterstock.com