Już jako chłopak biegał z sierpem po łąkach. O leczniczych roślinach wiedział wszystko, dzięki nim dostał się na studia w Warszawie. Nie chciał jednak zostać w mieście. Wrócił do rodzinnych Korycin i założył firmę Dary Natury, a niedawno pierwszy w Polsce prywatny ogród botaniczny.
Od bladego świtu miesza zioła, dogląda suszarni, sklepiku, oprowadza wycieczki. Ciągle ktoś o niego pyta. – Szef jest jak kryzys – mówią w karczmie. – Wszyscy wiedzą, że jest, ale nikt nie wie gdzie.
Szef wreszcie przychodzi – z wielkim bukietem polnych kwiatów do wazonu w karczmie. W swojej firmie sam dba o każdy szczegół, nawet o takie drobiazgi. – Za tydzień święto ziół, a tu przy ogrodach na wsiach kwiatki, iglaki i kosiarki, co wszystko koszą – Mirosław Angielczyk wita nas na ganku. – Kiedyś ludzie wierzyli, że jak Pan Bóg spuścił chorobę, to dał także na nią jakieś ziółko. Przy każdym domu rosły babka, mięta, macierzanka, wrotycz, dziurawiec, kobylak na biegunkę. Koniecznie rumianek dla dzieci, jak brzuszek bolał. Dla ludzi i zwierząt, osłonięte płotkami, żeby się kury nie dobrały. Na rany, wszy, pchły, wzdęcia, bo to były główne choroby.
Pamięta te wszystkie ziółka jeszcze z dzieciństwa, babcia dawała je ludziom, zawsze pomagały. Wiedziała o roślinach wszystko. Sama nie była zielarką, ale jej matkę nazywali szeptuchą, znachorką, porody odbierała. – Chatka szeptuchy stała zawsze we wsi gdzieś na uboczu, bo ludzie do takich bab po pomoc chodzili, ale się ich trochę bali – tłumaczy pan Mirosław. – U szeptuchy można było zamówić różne usługi. Na przykład, żeby krowa sąsiadki czerwone mleko dawała.
Gdy skupował z okolicy stare chałupy do swojego gospodarstwa w Korycinach, nie zapomniał o takiej chatce na kurzej nóżce, ukrytej za polem dzikiej róży. Idziemy ją obejrzeć, a za nami dwa psy pana Mirosława. – Duża kosmata to Bazylia, a biało-czarny na imię ma Lulek. Od nazwy zioła, lulka białego i czarnego.
Gdy był chłopcem, dzieciaki musiały się trochę znać na zielarstwie, bo wszyscy chodzili zrywać lecznicze rośliny, żeby dorobić i pomóc rodzicom. Zbierało się szczaw, pokrzywy i komosę, bo ma dużo białka i na przednówku ratowała od głodu. – Skąd ludzie takie rzeczy wiedzieli? – pytam o białko. – Przecież to jakieś ostatnie odkrycia. – Nie wiem – pan Mirosław wzrusza ramionami. – A skąd wiedzieli, że w perzu 30 proc. to węglowodany? Suszyli go, mielili i do mąki dodawali. Pędy chmielu zjadali jak szparagi. Zbierało się żołędzie, moczono, pieczono i była z nich odżywcza kawa. Robimy ją do dziś, zapraszam spróbować.
Ciągle mu było mało, im więcej wiedział, tym bardziej robił się ciekawy. Chodził za babcią Józią krok w krok. Chłopaki biegali kopać piłkę, a on zbierał w lesie zielsko. I słuchał. O każdej roślinie opowiadała jakieś historie. Jak on teraz. Sama babcia najbardziej lubiła macierzankę. Wystarczyło ją lekko pogłaskać, a zaraz zaczynała pięknie pachnieć.
– Ma nazwę od macierzyństwa, ale jest dobra dla kobiet w każdym wieku – mówi. Po jakimś czasie zaczął swoje zioła sprzedawać w skupie. Co zarobił, zaraz wydawał na książki i atlasy roślin. Babcia czuła, że wychowała sobie następcę. Już jako dzieciak potrafił z tej „tajemnej” zielarskiej wiedzy zrobić niezły użytek. – Czasem, jak nie chciałem iść do szkoły, to sobie korę wawrzynka wilczełyko przyłożyłem. – I co było? – pytam. – Uczulenie, krosty. Trzeba było w domu zostać, żeby nie „zarazić” kolegów – śmieje się. Ale to nie on wpadł pierwszy na takie sposoby. Jaskier na wsiach nazywa się pryszczeńcem. Żebracy robili sobie nim liszaje, żeby wzbudzić litość u bogaczy.
Pan Mirosław oprowadza nas po swoim królestwie. Nazwał je Ziołowy Zakątek, ale tak naprawdę zakątek jest olbrzymi, bo odkupił ziemię od sąsiadów, do tego rzeźbione chałupy. Tu siedzibę ma jego firma Dary Natury. Pracownię urządził w starym żydowskim sklepie, bibliotekę na dawnej plebanii, karczmę w leśniczówce. Na 15 hektarach otulonych dzikim lasem (nawigacja traci zasięg) rośnie kilkaset gatunków roślin, głównie rodzimych, ale także żeń-szeń, pochrzyn chiński, aralia mandżurska. Goście z Finlandii przywieźli mu malinę moroszkę. – A dziki nie podchodzą? – pytam. – Przecież to środek puszczy.
– Dzików tu więcej niż rakiet w Moskwie – śmieje się. – A jelenie żubrówkę mi wyżerają. Ale jakoś dajemy radę.
To jedyny, poza arboretum na Pomorzu, prywatny ogród botaniczny w Polsce. Mirosław Angielczyk organizuje w nim szkolenia dla rolników, namawia ich, żeby znów uprawiali przy ogródkach zioła. Zna każde źdźbło na swojej ziemi. Roślin dotyka, głaszcze je. No, może nie wszystkie. – Ruty głaskać nie radzę, robi bąble jak po oparzeniu. Ale tę gałązkę proszę wziąć i schować do książki. – Podaje mi zielony badylek. – To wrotycz. Dawniej mnisi w modlitewnikach go trzymali, żeby chronić papier przed szkodnikami. Jak piołun, paproć czy bagno. Ale wrotycz uchodził za święte ziele, używano go do balsamowania.
Idziemy dalej. A właściwie co krok stajemy. Albo kucamy, bo świetlik dopiero co wylazł z ziemi. A zielarz opowiada: – Te kudłate dzwonki to żywokost. Ożywia kości, regeneruje wytarte części. A tu bylice. Piołun, święcony oczywiście, odstraszał myszy od zboża, estragon najlepszy jest do ogórków. I boże drzewko, podstawa średniowiecznej medycyny. O, tu ciekawostka, wielosił błękitny, co trzy razy mocniej uspokaja niż waleriana. I krzew gorejący, ten od Mojżesza. Wydziela w upale olejki, które powodują samozapłon. Proszę nie dotykać, robi bąble jak ruta. Tysiącznik od tysiąca chorób. Świetny na kaca. A tu dziewanna, gdzie jest, tam biedna panna. Wszystko dlatego, że na kiepskiej ziemi rośnie, więc nie będzie posagu i trzeba wieś z daleka omijać.
Nic dziwnego, że jak pan Mirosław uraczył takimi historiami komisję olimpiady biologicznej, nauczyciele przysiedli z wrażenia. Dostał indeks i mógł iść bez egzaminów na SGGW w Warszawie. Od razu obleciał sklepy z ziołami i zobaczył, że wszędzie tylko Herbapol, mięty i rumianki. Wtedy wpadł na pomysł, żeby z Podlasia wozić to, co rośnie w rodzinnej wsi. Porozmawiał ze sprzedawcami, dowiedział się, czego brakuje. Zaczął zbierać, suszyć, pakować. I tak jeden sklep wziął do sprzedaży jego zioła.
Koledzy z domów wozili wałówki, a on ładował do pociągu siatki z zieleniną. Po studiach wrócił do siebie i… postanowił z pasji zrobić biznes. Pomagała rodzina, sąsiedzi, teraz zatrudnia kilkadziesiąt osób. Firma przynosi duże zyski, a jego Zakątek dwa lata temu został uznany za najlepsze gospodarstwo agroturystyczne na Podlasiu.
Wracamy. Wiechcie świeżych ziół wystają z samochodu. Już w domu otwieram pudełko lawendy i robię sobie herbatkę. Takiej dobrej jak od Angielczyka znad Bugu nie znajdziesz chyba nawet w Prowansji.
Do ziołowego ogrodu zjeżdżają wycieczki z całej Polski. Pan Mirosław, jeśli tylko znajdzie czas, sam oprowadza gości. Nie trzeba być specjalnie bystrym podglądaczem przyrody, żeby zobaczyć, jak do kwitnących, niepryskanych ziół zlatują się owady i motyle. Nad budleją, macierzanką i polem dzikiej róży w powietrzu aż bzyczy od pszczół, trzmieli i bąków.
Ziołowy Zakątek
to prywatny ogród botaniczny. Na 15 hektarach we wsi Koryciny koło Grodziska na Podlasiu, zaledwie 150 km od Warszawy. Poznacie tu historie 900 gatunków ziół. Dojazd – dane GPS:
N: 52° 38′ 27″,
E: 22° 45′ 38″;
www.darynatury.pl
Tekst: Joanna Halena
Zdjęcia: Aleksander Rutkowski
Stylizacja: Agata Jaworska