Czy wiedzą Państwo, że mamy w Europie dwa konkurencyjne Dni Dziecka? Zachodni – obchodzony 20 listopada, czyli w rocznicę uchwalenia przez ONZ Deklaracji Praw Dziecka oraz wschodni, socjalistyczny, od 1 czerwca 1952 roku. Ten pierwszy jest młodszy i dość niemrawy. Za to drugi celebrowano zawsze „na bogato”. Szczególnie póki dychał komunizm, dzieci fetowano non stop od białego rana do końca „Dziennika telewizyjnego”. Oczywiście, uczestnictwo było obowiązkowe – trzeba było iść do szkoły i klepać śliczne wierszyki na podbudowujących dziecięce morale apelach. Szczęśliwie potem pozwalano uczniom w spokoju kopać piłkę na boisku albo wyprawiano ich do kina, parku czy lasu.
Po szkole „przyszłość narodu” mogła rozerwać się na jednym z odgórnie organizowanych festynów albo dać się obściskać (musowo przed kamerami wyżej wymienionego „Dziennika”) któremuś z partyjnych oficjeli. Wieczorem napchane reglamentowanymi słodkościami dzieci usypiały szczęśliwe i docenione. Niestety, z czasem na tym idealnym święcie zaczęły pojawiać się rysy. A to podczas uroczystego koncertu w 1986 roku pan Borysewicz, zamiast bawić dzieci przebojami Lady Pank, postraszył je własnymi klejnotami rodowymi. A to znowu, dwa lata później, Wrocław opanowało kilka tysięcy krasnali z „Pomarańczowej Alternatywy”. Władza, zamiast przytulić ich i obrzucić słodyczami, kazała towarzystwo rozgonić, stłuc i powyrzucać ze szkół. Dziś Dzień Dziecka nie ma już politycznej otoczki, a obowiązek kupowania prezentów (coraz droższych) przeszedł z państwa na rodziców. Dzieci wciąż bawią się doskonale.
Tekst: Weronika Kowalkowska