Wszystko, czego dotknie Agnieszka, nabiera kolorów. U niej nawet pech ma odcień niebieski.
7 RANO. Agnieszka Strycharska wyprawia córki do szkoły, karmi cztery koty i trzy psy i sięga po szydełko. Dzień w dzień. Do czwartej po południu projektuje i robi szale, rękawiczki, pledy, poduszki. Ostatnio po kilka godzin wyczarowuje wiosnę. Zaklina ją girlandami pastelowych kwiatów w delikatnych kolorach młodej trawy, lazurowego nieba, pierwszych stokrotek, fiołków i hiacyntów. – Już się jej nie mogę doczekać – mówi. – A tu jak na złość właśnie spadł śnieg. Sama muszę sobie zrobić kwiaty, bo w ogródku raczej na razie nie wyrosną.
DOM. „Marzy mi się Niebieska Chatka, drewniana, ze skrzypiącą podłogą, ze skrzynkowymi oknami i pelargoniami na parapetach. Drzwi do niej będą pięknie, kwieciście rzeźbione, malowane kolorowo i otwarte dla wszystkich tych, którzy zaproszenie przyjmą. Przed domem malwy posadzę i niezapominajki, i maciejkę. Malwy, by oczy cieszyły, maciejkę, by koiła zapachem, a niezapominajki, by nigdy nie zapomnieć: o tych, co byli, o tym, co było, o tym, co w sercu głęboko, i o tym, co się w duszy chowa... (…) Niebieska Chata wita Was”.
To jej pierwszy wpis na blogu, z piątku 13 kwietnia. Nazwę dla swojego internetowego pamiętnika Agnieszka wybrała nie bez powodu – jeszcze gdy pracowała w Łodzi, kupiła domek pod Łowiczem. Miał mieć właśnie taki kolor, błękitny. Chciała urządzić w nim galerię sztuki ludowej i rękodzieła. Mąż jednak pomysł oprotestował i ściany pomalowali na... śmietankowo. Niebieska chata na razie istnieje wyłącznie wirtualnie i w jej marzeniach. Ale nie ma wątpliwości, że Agnieszka kiedyś dopnie swego.
– Człowiek nie zrobi tylko jednej rzeczy: nie wskrzesi umarłego. A reszta? Wystarczy chcieć. Ja tej chałupki bardzo chcę – mówi. Blog miał być jedynie ucieczką od szarości. Stało się inaczej. Jej świat z zachwytem odkrywają inni, głównie dziewczyny – podpatrują stylizacje, piszą listy. – Może dlatego, że niczego nie robię po łebkach. Jak już się do czegoś biorę, podchodzę do tego profesjonalnie. Nie-ważne, czy pracuję w firmie, czy w domu. W końcu przez 11 lat byłam poważną panią menedżer. Uwielbiałam to, ale w końcu chciałam założyć rodzinę.
Po narodzinach Zosi i Marysi życie nie wskoczyło na dawny tor. Agnieszka pełna energii wróciła do pracy, lecz... wkrótce dostała wypowiedzenie. – Kubeł zimnej wody na głowę – kwituje krótko. – Dziś myślę, że to był szczęśliwy traf, ale wtedy strasznie przeżywałam. Miałam 35 lat i mój świat się skończył.
PRACOWNIA. Mogła usiąść i płakać albo szukać innej drogi. Wybrała to drugie. – Zawsze byłam trochę cygańską duszą, pracowałam w mieście, jednak zbierałam wiejskie klamoty i marzyłam o swojej enklawie. Z psami, kotami, starymi meblami, świętymi obrazkami. Teraz miałam czas, by te plany zrealizować.
Uzdolniona plastycznie, po studium techniki teatralno-filmowej przy łódzkiej filmówce, najpierw zajęła się malarstwem. Szybko się okazało, że przy dwójce małych dzieci to dość uciążliwe. Wszędzie leżały pędzle, farby, sztalugi. Wtedy Agnieszka przypomniała sobie o szydełku. Jeszcze w podstawówce mama pokazywała jej, jak robić łańcuszki i inne proste ściegi, lecz wówczas niespecjalnie się tym interesowała.
Teraz połknęła bakcyla. – Nic nie pamiętałam z dawnych lekcji, wszystkiego uczyłam się na nowo, z zagranicznych gazet i blogów. Patrzyłam na zdjęcie i starałam się wyszydełkować to, co widzę. Zawzięłam się i tak długo próbowałam, aż wreszcie się udało.
Włóczki? Żadne sprute swetry z lumpeksu. Agnieszka ściąga je z całego świata: z Argentyny, Peru, Japonii, Turcji. Wełny, bawełny, mieszanki z jedwabiem. To nic, że motek kosztuje czasem 100 albo i 150 złotych. Liczy się kolor, połysk, to, jak włóczka jest skręcona. Bawi się odcieniami, komponuje wzory jak obrazy, tyle że zamiast pędzla ma szydełko. – Zawsze najpierw jest kolor – opowiada. – To on mnie nakręca, daje natchnienie, podpowiada, do czego będzie najlepszy, z czym go połączyć i co z niego zrobić: rękawiczki, torebkę, czapkę, a może serwetkę.
SUKCES. Agnieszka nigdy nie zrobiła dwóch takich samych szali czy pledów. Jej pasja to znacznie więcej niż zwykłe dzierganie. Tego słowa zresztą nie znosi. Ona tworzy. Mody jej nie obchodzą, za szybko przemijają. Sama robi zdjęcia włóczkowych obrazów, a potem wrzuca je na bloga. Tłem są, oczywiście, wyszperane w różnych dziwnych miejscach, ukochane klamoty, od których dom pęka już w szwach.
Szydełkuje codziennie. – To silniejsze ode mnie. Mam mnóstwo pomysłów, czasem zaczynam kilka prac jednocześnie, kończę jedną, do innej wracam po miesiącu. Nie wszystko jest na zamówienie, większość rzeczy wymyślam dla siebie, ale jak wrzucam zdjęcie do internetu, zaraz ktoś dzwoni i pyta, czy mógłby to kupić.
Córki są zapatrzone w mamę – 10-letnia Zosia już szydełkuje, młodsza o rok Marysia woli robić na drutach. Ale najbardziej niesamowite jest to, że kobiety z całego świata, których blogi Agnieszka śledziła jeszcze niedawno, ucząc się szydełkowania, teraz zaglądają na jej stronę i chwalą, że robi świetne rzeczy. – Dzięki szydełkowaniu mam niezwykłych znajomych, moje prace trafiają do Danii, Norwegii, Niemiec, Australii – mówi.
– A ostatnio dostałam list z Afryki od dziewczyny, która była moim niedoścignionym wzorem. Napisała, że jestem jej szydełkową królową! Ja! Samouk. Takie słowa dają ogromną siłę. Minęły zaledwie trzy lata, a prace i zdjęcia Agnieszki pokazują zachodnie gazety. Nie chce zapeszać, mówiąc głośno o sukcesie, ale czuje, że dzieje się coś pozytywnego. Piątek trzynastego przyniósł jej szczęście.
Tekst: Joanna Halena
Zdjęcia: Agnieszka i Michał Strycharscy
KONTAKT DO AGNIESZKI STRYCHARSKIEJ: niebieskachata.blogspot.com