Ewa wiedziała, czego chce. Dom miał być z bali, najlepiej stary. I koniecznie z bocianami.
Wiele lat temu, gdy zamarzył jej się drewniany dom, myślała, że znajdzie go raczej w Tatrach. – Nie miałam planu, że rzucam Lublin i zmieniam całe życie – mówi Ewa Szeloch. – Marzenie to marzenie. Mgliste było, nierealne, czasami chodziło mi po głowie i tyle.
Nabrało ciała, gdy przyjaciel z liceum kupił ziemię przy wschodniej granicy. Zaprosił Ewę, żeby zobaczyła, jak tam pięknie. – Obwiózł mnie i wtedy zakochałam się w tych siedliskach. Nie wiem, co zadziałało bardziej: magia spotkania po latach, jego opowieści czy piękno tych domów. Kolega dostał bojowe zadanie – ma czegoś poszukać. Rzucił więc hasło byłemu sołtysowi, który zna wszystkich w okolicy. Odezwał się po kilku miesiącach i Ewa pojechała oglądać trzy gospodarstwa.
Była wiosna. Obrazek jak z makatki czy jakiegoś landszaftu: drewniany domek, po łące biegają sarny. Rzut kamieniem do lasu i Bugu. A gdy zobaczyła gniazdo na słupie, wielkie jak młyńskie koło, klamka zapadła.
– Kilka miesięcy zbijałam cenę – wspomina – a znajomi i tak mówili, że przepłaciłam. Dom z żywicznej sosny miał jednak dzikich lokatorów. Jeszcze dziś, po kilku latach, słychać od czasu do czasu, jak chrupią go korniki, chociaż Ewa z synem biegali ze strzykawkami i w każdą dziurkę wpuszczali preparaty na robale.
– To była niezła zabawa. Jeśli ktoś się decyduje na chatę, musi wiedzieć, że nie wszystko będzie perfekcyjne. Trzeba cierpliwości, podejścia. My wymienialiśmy dach, fundamenty, nadjedzone belki.
Większość rzeczy robiła sama, mieszkała w przyczepie za stodołą. Ludzie ze wsi zaglądali, zagadywali, radzili, żeby wszystko zburzyć i postawić nowy dom. – Oni wolą po miastowemu, ja odwrotnie. Jak zobaczyli, że normalna jestem, a nie jakaś damulka, co kasą szasta i innym polecenia wydaje, zaprzyjaźniliśmy się.
Chrzest bojowy przeszła zimą, kiedy została sama, jedynie z kotami (jeździ z Lublina z kicią Mizerią i kocurem Alfredem), między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Całe dnie tylko odśnieżała i dokładała do pieca.
A potem przyleciały bociany. – Teraz już wiem, dlaczego ludzie tak ich wypatrują. Z nimi zaczyna się życie, wiosna. Cała wieś czeka, a my mamy takiego pecha, że nasze są zawsze ostatnie. Potem Ewa z rodziną podglądają, ile jaj złożyły, ile pisklaków się wylęgło. Mają okienko, z którego wszystko widać. To lepsze niż telewizor, który, owszem, jest, ale zamknięty w szafce. Kiedyś jeden, już całkiem spory, bociek uczył się latać, ale nie potrafił wrócić do gniazda i po całym podwórku zaganiali go na górę.
W tym roku bociany urządziły sejmik nie na łąkach, lecz na chałupach. Ewa biegała z aparatem, bo siedziały na dachach niczym na grzędach, po 10-15 ptaków. W ich gnieździe próbowało stanąć osiem! Potem widziała, jak babcia z wnuczką machały i krzyczały do nich na pożegnanie, żeby wróciły wiosną. Niesamowity widok.
Na koniec wakacji, już tradycyjnie, w siedlisku odbywają się Kulturalne Uprawy Tarasowe. Imprezę i nazwę wymyśliła oczywiście Ewa, a w zorganizowaniu koncertów pomagają jej zaprzyjaźnieni aktorzy. Schodzą się wszyscy sąsiedzi z okolicy. Dźwigają ławki ze świetlicy i z kościoła, żeby posłuchać wierszy księdza Jana Twardowskiego czy piosenek Wojciecha Młynarskiego.
Ewa wciąż łączy miasto ze wsią, chociaż przyznaje, że nadbużański slow life i slow food wciągają ją coraz bardziej. Pracuje w teatrze w Lublinie, ale każdą wolną chwilę i całe wakacje spędza w Sobiborze: ciągle coś urządza, gotuje dla gości, kupiła w częściach kolejny stary dom. W dawnym spichlerzu urządziła ruską banię. Kiedy się siedzi w środku i otworzy drzwi, to jest piękny widok na łąkę.
– Od dziecka mam smykałkę do robienia czegoś z niczego – mówi. – Nigdy nie lubiłam identycznych rzeczy, sama sobie szyłam ciuchy. Jestem plastyczką, nie boję się znalezisk ze śmietnika, kupuję graty od ludzi po wsiach. Dla nich nie mają wartości, a ja je czyszczę, przemalowuję. Ostatni pomysł to piec chlebowy. Dostała od sąsiadki zaczyn i robi razowiec z ziarnami.
– Za pierwszym razem wszyscy mnie straszyli, że na pewno spalę kilkanaście bochenków, zanim cokolwiek się uda, ale okazało się, że pieczenie wcale nie jest takie trudne – zapewnia. – Trzeba tylko solidnie nagrzać piec, przez parę godzin, potem wybrać żar i na jego miejsce włożyć bochny. Łopaty mam, dzieżę też, koszyki. Do domowego chleba podaje serek od sąsiadki, jajka, wędliny od zaprzyjaźnionego gospodarza, miód, swoje konfitury. I nic więcej nikomu do szczęścia nie potrzeba.
Tekst: Joanna Halena
Zdjęcia: Michał Skorupski
Stylizacja: Jolanta Musiałowicz
Adres gospodarstwa www.siedliskosobibor.pl