Dom z niebieskimi oknami
U Kasi Miller zamiast kozetki psychoterapeuty jest leżak tak wygodny, że nic, tylko marzyć. A poza tym trochę staroci, babskich drobiazgów i dużo serdeczności.
Z domem Kasi Miller, psychoterapeutki, wiąże się romantyczna historia. Kiedyś na jego miejscu stała chatka, w której mieszkało bardzo kochające się małżeństwo. Ona była malarką i poetką, on socjologiem. Pasjonowali się ogrodnictwem, sprowadzali i sadzili oryginalne kwiaty i krzewy. Ale kobieta zmarła, a jej mąż nie chciał już tu mieszkać...
– I wszystko zarosło. Trzeba się było maczetą przedzierać przez gąszcz dzikich chaszczy splątanych pnączami. Dom był lekko podgniły, a całość wyglądała jak plan filmowy horroru – opowiada Kasia. Trudno w to uwierzyć, gdy patrzy się na bajkową chatę otoczoną zadbaną zielenią.
– Musiałam użyć wyobraźni, kiedy go kupowałam – śmieje się Kasia. – Na szczęście mam jej pod dostatkiem – dodaje, moszcząc się w wiklinowym fotelu i spoglądając z zachwytem na dolinę. – Czterdzieści lat przyjeżdżałam do Kazimierza, oglądałam cudze domy i marzyłam, że w końcu gdzieś znajdę i dla siebie miejsce.
Najpierw Kasia z Edkiem zamieszkali w drewnianej chałupce wynajętej na czas budowy od sąsiadów. – Wszyscy nas straszyli, że to będzie koszmar, a poszło cudownie – opowiada. – Dom rósł w oczach, pod okiem wspaniałego architekta Waldka Doraczyńskiego, a ja bawiłam się w projektantkę wnętrz, zbierałam meble, szykowałam dodatki.
– Część rzeczy, jak szafa w sypialni, pochodzi z mojego rodzinnego domu. Dużo kupiłam lub zamówiłam u państwa Wiśniewskich w Warszawie na Brackiej 18 (w podwórku). Inne wyszperałam na targach w Lublinie, Kazimierzu, na warszawskim Kole. Gdy wnieśliśmy wszystko do gotowego domu, wyglądał, jakbyśmy mieszkali tu od lat – śmieje się Kasia.
Mnóstwo tu niebieskości, kobaltów, turkusów. – W takim właśnie momencie życiowym teraz jestem – mówi Kasia. – To też pokłosie podróży afrykańskich, arabskich, po Prowansji, Toskanii.
Trzeba było wyczyścić tę dżunglę, pozostawiając najpiękniejsze duże drzewa. Odetchnęły z ulgą, kiedy pozdejmowano z nich duszące pnącza.
– W ogrodzie mam rzadki okaz czarnego bzu, który rozrósł się w przystojne drzewo. Są także modrzewie, lipy, orzechy włoskie, śliwki węgierki i kasztan jadalny. Do tej pory miał zbyt małe owoce, ale już bardzo się wzmocnił i może nas poczęstuje – śmieje się Kasia. Przyznaje, że życie w Kazimierzu jest radosne i leniwe. I smaczne.
– Mamy niedaleko do gospodarstwa rybnego, do serów kozich, miodów. Uwielbiam targi na Dużym Rynku – spożywczo-kwiatowe i na Małym Rynku – ciuchowo-starociowe. Tu zajrzę, tam zagadam. Co krok spotyka się znajomych, zatrzymujemy się, umawiamy na ognisko, siadamy u Waldka na balkonie albo „U Radka”. Wołają mnie: „Pani Kasiu, mam dla pani maselniczkę do kompletu, kobaltową!”. Jeszcze chleb od pani Sarzyńskiej, pomidory malinowe, dużo cebuli i mnóstwo kwiatów i ciętych, i tych do posadzenia. Czy mogę chcieć czegoś więcej?
tekst: Natasza Ross
zdjęcia: Michał Mrowiec
stylizacja: Agata de Virion