Kolorowe kapliczki, które rzeźbił pradziadek Grażyny, długo były wspomnieniem z wakacji na wsi. Aż któregoś dnia okazało się, że ma po nim ten sam talent i smykałkę do drewna.
Pradziadek Antoni był rolnikiem, miał gospodarstwo w Górach Świętokrzyskich, ale każdą wolną chwilę poświęcał na misterne dłubanie w drewnie. To dlatego dom babci, gdzie Grażyna w dzieciństwie spędzała wakacje, był pełen figurek i ołtarzyków. Kilka drobiazgów ma zresztą do dzisiaj – fragment ołtarza z rzeźbionymi różami, głowę aniołka. Niewiele więcej się zachowało, większość prac kupili od babci kolekcjonerzy.
– Bo choć pradziadek był samoukiem i po prostu wzorował się na tym, co widział w kościele, jego rzeźby wyglądały jak z pracowni profesjonalnego snycerza. Mnie, małej dziewczynce, wydawały się trochę czarodziejskie – opowiada Grażyna. Najbardziej lubiła kapliczkę, która stała przy drodze. Pradziadek wstawił do niej barwione szkiełka, więc kiedy wpadało przez nie słońce, figurki świętych mieniły się na kolorowo.
Gospodarstwo na Dulębie, jak mówiło się u nich o siedlisku w Ostojowie, leżało na uboczu. Trzeba było skręcić przy pradziadkowej kapliczce z drogi szutrowej w polną i jechać wzdłuż sadu. – Dawniej stawiano kapliczki na rozstajach dróg, by oswoić i uświęcić niebezpieczną przestrzeń krzyżujących się ścieżek. Wierzono, że w takich miejscach licho nie śpi, można spotkać czarta, który tylko czyha, by wyprowadzić nas na manowce – tłumaczy Grażyna. – Tak też było na początku z moimi kapliczkami. Oswajały czas i ważne decyzje, które miałam wkrótce podjąć w związku ze zmianą pracy i kolejną przeprowadzką, tym razem do wymarzonego domu na wsi. Przemeblowywałam swoje życie. Czekałam na nowe wyzwania, ale jednocześnie się ich bałam.
Grażyna była po trzydziestce, kiedy namalowała pierwszą. Na bukowej desce ze starej kanapy. Prowadziła wtedy Warsztaty Terapii Zajęciowej, jej podopieczni zdobywali nagrody. Miała powody do dumy i naprawdę lubiła to, co robi. Ale od jakiegoś czasu chodziło jej po głowie, by samej wrócić do rękodzieła. W plastyku w rodzinnych Kielcach uczyła się snycerki.
Mąż Grażyny, Tomasz, jest rzeźbiarzem. To on, nic jej o tym nie mówiąc, zawiózł te pierwsze kapliczki do kilku krakowskich galerii, m.in. Leszka Macaka, znanego kolekcjonera sztuki naiwnej. – Wtedy nie odważyłabym się ich nikomu pokazać. Malowałam i wrzucałam na szafę – przyznaje. Mieszkali w Krakowie, w ciasnym mieszkanku na poddaszu, z małą córeczką. Za pracownię robiła wnęka kuchenna, drewno impregnowali w łazience.
– Byłam zdeterminowana, jak w transie. Wracałam z pracy, gotowałam obiad i od razu zabierałam się do malowania – wspomina. Kapliczki pradziadka były i nadal są jej największą inspiracją. – Kiedy mam wątpliwości, czy coś robić, wyobrażam sobie, jak ta praca wyglądałaby w domu na Dulębie. Jeśli uznam, że pasowałaby – maluję, a jeśli nie, to szukam innego pomysłu – mówi Grażyna.
Najpierw rozkłada drewno, patrzy, co można z niego zrobić. – Drzewo jest ważnym symbolem – i w kulturze, i dla mnie. Zakorzenione konarami w niebie łączy je mistycznie z ziemią. W tradycji chrześcijańskiej jest świadkiem zarówno upadku, jak i zbawienia człowieka. Moje kapliczki przez sam fakt, że robię je z drewna, niosą te znaczenia. Przy pracy często myślę o Dulębie – o domu, jego mieszkańcach, ich pobożnym, cierpliwym, zgodnym z naturą życiu. Mam nadzieję, że te dobre myśli rezonują potem w odbiorcach. Każdy ma przecież jakieś wspomnienia związane z domem rodzinnym i dzieciństwem.
Od kilku lat Grażyna i Tomasz mają własną galerię – Popielnik na krakowskim Kazimierzu.
Kontakt do pracowni Galeria Popielnik, ul. Brzozowa 22, Kraków, www.popielnik.pl.
Tekst: Agnieszka Berlińska