Matki Boskie, Chrystusiki, Nepomucki w przydrożnych kapliczkach miały odwracać zły los. Dziś wiedzie im się nie najlepiej. I my możemy to zmienić.
Jest sierpniowy poranek. Opadają mgły. Jadę skrótami przez las do pracy. Na skrzypiącej Ukrainie mija mnie staruszek. Zatrzymuje się przy kapliczce w Czarnej Strudze. Klęka. Scena, jakby kompletnie z innego świata: mgły, krzyż, modlący się tak po prostu na rozstaju dróg człowiek. Gdy wracam, wokół kapliczki trawa przycięta, a w dzbanku świeże kwiaty, nie jakieś plastiki. Od tamtej pory zawsze rano wypatruję pana na skrzypiącej Ukrainie, ale nic dwa razy się nie zdarza.
Skąd brały się kapliczki? Stawiano je na pamiątkę w miejscach powstańczych mogił, żeby odwrócić zły los, gdy zmarło dziecko, przyszła zaraza albo powódź. Albo żeby wybłagać łaski, podziękować za uzdrowienie. Wyrastały przy domach, na krańcach wsi, na rozstajach dróg, przy traktach oddzielających pola i lasy. Ludzie przechodzili obok nich, ściągając z głów czapki i żegnając się. Kapliczkom należał się szacunek. Jeśli ktoś go nie okazywał, marny jego los. Do dziś na Białorusi czy Wileńszczyźnie opowiada się ponure historie o tym, jak pewien człowiek chciał zniszczyć kapliczkę, podjechał do niej traktorem, zarzucił pętlę na figurę Maryi i zwalił ją na ziemię. Jakiś czas później sam zaplątał się w taką pętlę, traktor go pociągnął i chłop zakończył żywot. Albo inna opowieść: bezbożnik postanowił rozjechać kapliczkę. Ale ziemia się rozstąpiła i po kierowcy, jego traktorze i kapliczce ślad zaginął.
Krzysztof i metafizyka
To już 25 lat, odkąd Krzysztof Hejke, fotograf, jest pod wrażeniem kapliczek. Podczas niezliczonych podróży po Polsce śledzi je z aparatem. Co prawda nigdy nie wybiera się w drogę tylko z myślą o nich, ale zawsze przywozi co najmniej jedno zdjęcie. Największe fotograficzne żniwo zbiera na Kresach, choć tam kapliczki są „wynarodawiane”. Polski napis działa jak płachta na byka, więc zastępują go inskrypcje rosyjskie czy ukraińskie. Ale wtedy ginie duch miejsca. – Bo przecież tu nie chodzi tylko o lepszą czy gorszą architekturę, lecz i treść. Są na nich wypisane dobre myśli i ludzkie nadzieje – tłumaczy.
Jeszcze do niedawna robił zdjęcia tylko wybranych: ładnych albo z ciekawą historią. Jak te w Bieszczadach, gdzie kiedyś była wieś, potem ludzi wysiedlono, domy się rozpadły i został samotny święty w polu. – Długo opierałem się przed fotografowaniem koszmarków, nawet wiekowych, w których figurki wyglądają bardziej na diabły niż świętych. Teraz koniec z cenzurą, bo tych urodziwych jest coraz mniej.
Krzysztof opowiada, że kiedyś kapliczki były jak dom kultury. Ludzie przychodzili tam, żeby się spotkać, pogadać, na nabożeństwa. Dziś zazwyczaj można zobaczyć jedynie garstkę staruszek i gromadkę dzieci, które babcie zaciągnęły na siłę.
Raz natknął się w górach na ludowego artystę, który kończył właśnie robić kapliczkę: Jezusa cierpiącego na krzyżu. – Przyglądałem się, jak ją stawiał. Szedł z żoną w dwuosobowej procesji – on niósł krzyż, ona figurę pod pachą. Czułem się, jakbym brał udział w scenie z filmu Jana Jakuba Kolskiego. Czysta metafizyka.
Krzysztof świątki nie tylko fotografuje. Kilka lat temu z gdańską fundacją Pro Arte Sacra urządzili na Mazurach plener, podczas którego kilkanaście osób robiło własne kapliczki. On postawił wtedy kamienną, intencyjną. Dymną. Z polnych kamieni ułożył czterometrowy obelisk z paleniskiem na dole. Trzeba wypowiedzieć życzenie i zapalić ogień. Jeśli dym leci prosto, to znak, że życzenie zostało przyjęte. – Sam nigdy nie próbowałem – śmieje się. – Nie mam potrzeby. Zresztą w środku zrobiła sobie gniazdo kawka, nie miałbym sumienia jej wykurzać. Ale kapliczka dość nieoczekiwanie pełni teraz inną rolę – znajomi himalaiści śmieją się, że to jedyne miejsce wspinaczkowe w okolicach wielkich jezior. Podobno nawet trudne. Mój syn wspina się na nią co roku.
Jadwiga i jej klasa
Jadwiga Wcisło-Turecka, nauczycielka historii w podstawówce w Szczytnikach (Małopolska), zainteresowała się kapliczkami, bo w jej okolicy nie ma ani ciekawych muzeów, ani zabytków. Pstryknęła jedno zdjęcie, potem drugie. Raz blisko domu, raz trochę dalej.
– W końcu okazało się, że „zaliczyłam” całą gminę – 140 kapliczek na fotografiach. Teraz nie ma już nic w zasięgu mojego roweru. A ponieważ hobby zaraziłam siostry, często w sobotę ruszamy razem „na kapliczki”. Wsiadamy w samochód, ładujemy rowery na bagażnik, ja biorę aparat, one kartki i długopisy, i w drogę. Czasem mamy wrażenie, że dotarłyśmy na koniec świata, przed nami tylko pola po horyzont i nagle – perełka. Najlepiej, jeśli jest „niepodpisana”, z bezimiennym świętym – wtedy mogę się bawić w rozpoznawanie, kto zacz.
Kapliczkowa miłość udzieliła się też jej czteroletniemu synkowi. Kiedyś jechali gdzieś całą rodziną samochodem, a on nagle wrzasnął: „Tata, stój!”. Ojciec przerażony z całej siły depnął na hamulce. Okazało się, że właśnie minęli kapliczkę, a przecież wtedy trzeba stanąć i zrobić zdjęcie! – Miód na moje serce – cieszy się Jadwiga i opowiada: – Nawet dzieciaki w szkole się przejęły. Same szukają. Często po weekendzie przylatują z fotografiami. No... może nie wszyscy są całkiem bezinteresowni, mają gdzieś tam pewnie nadzieję na szóstkę z historii – żartuje.
Boli ją, że polskie prawo kapliczek w żaden sposób nie chroni. Niedaleko Szczytnik jest krzyż na dawnym cmentarzu cholerycznym. Chodzi tam z uczniami przed 1 listopada zapalić świeczki. Co roku pod krzyż coraz bliżej podchodzi pole kukurydzy. Za chwilę go wchłonie. Nic zrobić się nie da, bo nawet jeśli kapliczka jest zabytkowa, właściciel ziemi może z nią zrobić, co chce.
Trudno też znaleźć pieniądze na odnowienie wiekowych świątków. A niektóre aż krzyczą o pomoc. – Czasem coś się udaje. Była niedaleko mnie kapliczka z 1848 roku, wotum wdzięczności świętemu Stanisławowi po zniesieniu pańszczyzny. Stareńka, zgarbiona, potrzebowała nowego dachu. Mój tata, też Stanisław, chodził od Annasza do Kajfasza, nikt palcem nie kiwnął. Udało się w końcu skrzyknąć ludzi dobrej woli. Ktoś dał drewno, ktoś inny zrobił dach – i ją uratowaliśmy. Znowu odbywają się tam nabożeństwa, a tata w majowe wieczory przygrywa na akordeonie!
Andrzej i wszyscy święci
Inaczej Andrzej Białkowski. On nie ratuje starych kapliczek, tylko stawia nowe, ale dokładnie na wzór tych, które zniknęły. Etnograf z wykształcenia, pracuje od lat w Łódzkim Domu Kultury. Od sześciu lat z Piotrem Wypychem z Zespołu Nadpilicznych Parków Krajobrazowych zaludniają świętymi ziemię łódzką. Wspólnie wymyślili projekt: Pejzaż Wszystkich Świętych. – Nazwa jest moja, choć nie całkiem oryginalna – tłumaczy Andrzej. – Pożyczyłem ją od znajomych, przerobiłem nieco tytuł ich albumu: „Pejzaż frasobliwy”.
Mieli pomysł, nie mieli pieniędzy, ale zabrali się do pracy. Najpierw – śledztwo. Wyciągali od miejscowych wspomnienia rodziców i dziadków. Pytali, jak wyglądały kapliczki, w jakiej były intencji, jaki święty w nich mieszkał. Potem zatrudniali rzeźbiarzy. Ci często zaczynali pracę, nie wiedząc, czy dostaną zapłatę. Ale zapał etnografów udzielał się wszystkim. I pieniądze zawsze się znajdowały. Z Ministerstwa Kultury, z Łódzkiego Domu Kultury.
Szybko okazało się, że „projekt kapliczka”ma wielką siłę. Łączy ludzi. Mieszkańcy wsi, gdzie Andrzej i Piotr przeprowadzali wywiady, sami zaczęli pilnować i naciskać.
Na ogół etnografowie odtwarzali kapliczkę wiernie, czasem jednak decydowali się na zmiany. Na przykład w Przedborzu, gdzie podczas powstania styczniowego kozacy powiesili czterech powstańców. Miejscowi zawiesili w tym miejscu na wysokiej sośnie kapliczkę. Władze ją zlikwidowały. Taka wojna trwała latami. Na przełomie wieków postawiono krzyż. Nie wiadomo, czy rozpadł się ze starości, czy został zniszczony – dość, że zniknął. Dziś na nowym krzyżu zawieszono kapliczkę – miniaturkę tej powstańczej.
Kapliczka to nie tylko daszek i święta figurka. To miejsce pełne dobrych myśli i ludzkich nadziei. Ciekawe, jakie były losy tych, którzy je stawiali. I czy spełniły się ich prośby.
Tekst: Joanna Derda
Zdjęcia: Krzysztof Hejke, Andrzej Białkowski, Jadwiga Wcisło-Turecka, Łukasz Zandecki/ Be&W Andrzej Sidor/ Forum