Jeszcze pokolenie temu w wiejskich chałupach aż kipiało od kolorowych kwiatów z bibuły. Te cudeńka były obowiązkową ozdobą wszystkich uroczystości, a i w zwykłe dni nie mogło ich zabraknąć przy świętych obrazach czy na stołach. Ale bibułkarstwo to przy innych dziedzinach sztuki ludowej gołowąs, dziecina w towarzystwie szacownych starców. Pojawiło się dopiero na początku XX wieku, kiedy na polskie wsie trafiła kolorowa i tania bibuła sprzedawana przez wędrownych handlarzy. Zachwycone gospodynie w try miga pozbyły się ozdób z piór ptactwa domowego i zaczęły wymyślać nowe – barwne, fantazyjne. Najbardziej zapobiegliwe specjalistki od papierowej flory zanurzały kwiaty w wosku, aby uchronić je przed blaknięciem i wilgocią. Szał ogarnął całą Polskę, bibułkami ozdabiano wszystko: ołtarzyki, groby bliskich, kapliczki, feretrony noszone w procesjach, ciasta weselne, fryzury dziewcząt… Jednak historia kołem się toczy: papier wygryzł piórka, ale pod koniec XX wieku musiał ustąpić plastikowi. I pewnie kwiatuszki „made ich China” zepchnęłyby bibułkarstwo w niebyt, gdyby nie… moda. Bo to rękodzieło jest proste, tanie, a przy tym przecudne. Przeżywa więc renesans. Kursy bibułkarstwa stały się popularne, a kwiaciarki znów mają pełne ręce roboty.  


Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: www.galeriafolk.pl, www.folkstar.pl, Krystyna Bartosik/East News, Fotochannels, Forum, shutterstock.com

Zobacz również