Kalosze przydadzą nam się wiosną, czy tego chcemy, czy nie. Można nie lubić butów z gumy, ale i tak wrócą do łask po tym, jak zachęceni wiosennym ciepełkiem wyjdziemy na spacer i wrócimy w mokrych spodniach, bez jednego buta, który utknął gdzieś w pryzmie błota.
Zamiast więc patrzeć na nie ze wstrętem, przypomnijmy sobie, że pochodzą z dalekiej Amazonii, gdzie lokalne plemiona prokurowały je z soku drzewa kauczukowego, podczas gdy cała Europa męczyła się w przypominających narzędzia tortur „galoches”, niewygodnych, drewnianych trepach „przeciwbłotnych”.
Z czasem „galosze” zastąpiono przywiązywanymi do butów podstawkami, które co prawda wznosiły delikwenta ponad błoto, lecz wymagały solidnego zmysłu równowagi. Dopiero w XIX wieku nauczono się naśladować amazońskich Indian.
Głównym rzecznikiem mody na wodoszczelne obuwie, która szybko zawładnęła całym kontynentem, był sam książę Wellington, pogromca Napoleona w bitwie pod Waterloo. Najwyraźniej długie lata nurzania się w błocie pól bitewnych sprawiły, że „żelazny książę” stracił cierpliwość i postanowił osobiście zaradzić problemowi mokrych skarpet. Do spółki ze znajomym szewcem zaprojektował nieprzemakalny but z cholewą (początkowo robiono go z impregnowanej skóry, a dopiero po jakimś czasie „przerzucono się” na gumę), który po kilku latach stał się obowiązkowym elementem stroju. Anglicy po dziś dzień nazywają gumiaki „Wellingtonami”.
Tymczasem w Polsce elity wciąż wzdrygały się na myśl o „ordynarnym obuwiu” pokroju gumiaka i wolały męczyć się, zapinając niezliczone guziczki tzw. botków, gumowych nakładek na zwykłe buty. Najwięcej powodów do narzekania mieli panowie, tradycja bowiem kazała im po każdym balu zapinać botki damom. Bliskie spotkania ze spoconą po wielogodzinnych tańcach stopą i ubłoconą gumową nakładką musiały być dość traumatyczne, skoro niektórzy panowie (na przykład Wojciech Kossak) woleli raz na zawsze wyrzec się balowych pląsów i smakołyków. Dopiero w latach dwudziestych przeproszono się z wodoszczelnym butem, ale moda na gumiaki nadeszła pod koniec lat 40., ręka w rękę z… komunizmem.
Praktyczne obuwie robocze, toporne, tanie i odpowiednio brzydkie, idealnie pasowało do nowego ustroju. Aż dziw, że nie ustanowiono dla tego symbolu klasy robotniczo-chłopskiej specjalnego święta, chociażby takiego, jak doroczny „dzień gumiaka” obchodzony w Taipei (w programie są tańce w kaloszach, wychwalające je pieśni, a także konkurs rzutu gumowym butem na odległość).
Dziś gumiaki przeżywają renesans. Modne, smukłe, wzorzyste kaloszki w niczym nie przypominają koszmarnych gumofilców sprzed lat. Wspaniałe połączenie elegancji i praktyczności sprawia, że wiosenne ulewy, letnie burze i jesienne mżawki przestają być groźne nawet dla największych ofiar mody. Co więcej, kolorowe kalosze nosi się „na salonach” i zadaje nimi szyku na dyskotece!
Książę Wellington byłby zadowolony.
tekst: Weronika Kowalkowska
Stylizacja: Barbara Dereń-Marzec
Fotografie: Rafał Lipski