Błękitne oczy i kłopotliwe imię Pysia

Gdybym wiedziała, że Pysio to po litewsku bardzo brzydkie słowo, nigdy nie dałabym psu tak na imię. Ale kto mógł przewidzieć, że znajdę mu dom akurat na Litwie?

Wracałam do domu po ciężkim dniu, nie spodziewając się niczego szczególnego. Byłam w połowie drogi, gdy zadzwonił telefon (ustawiony jest na głośnomówiący, więc mogę rozmawiać i prowadzić). „Kiedy będziesz?” – usłyszałam wyraźnie zdenerwowany głos Bogusi, mojej prawej ręki w opiece nad domem. „Znalazłam pod sklepem psa”. Piętnaście minut później parkowałam przy naszym sklepie. Obok jest ogrodzony plac zabaw i właśnie tam zamknęli się pani sołtys i pies (tak, moja Bogusia jest sołtysem, mam chody u władzy). Oniemiałam, gdy spojrzałam w błękitne jak niezapominajki oczy (bynajmniej nie Bogusi). Pies, a raczej szczeniak, 30 kilo żywej wagi, miał spojrzenie anioła prosto z niebiańskich łąk. Z pewnością w jego niespisanym rodowodzie był husky, ale przede wszystkim owczarek środkowoazjatycki. Przerażony, zaszczuty, łaknący miłości dziesięciomiesięczny podrostek bał się wejść do samochodu. Gdy go wsadzałam, poczułam zapach brudnej psiarni. „Czyżby pseudohodowla?”, pomyślałam. Pewnie uciekł z jakiegoś przerażającego miejsca i tułał się po okolicy, budząc bezsensowny ludzki strach.

Buda z pierzyną

Był tak głodny, że zjadłby słonia. A kiedy już napełnił brzuch, odezwał się w nim głód ludzkich czułości. Nie było im końca, odeszłam dopiero wtedy, gdy się wreszcie nasycił. To właśnie podczas tych karesów nazwałam go Pysiem. – I co my z tobą zrobimy, Pysiu? – zapytałam, patrząc w błękit tęczówek. Schylił głowę, jakby chciał powiedzieć: „Kochaj i rób, co chcesz”. Mimo że bardzo chciałam, by został z nami, wiedziałam, że muszę mu znaleźć dom. Dobry dom. Taki z wygodną kanapą i czułym sercem. Dlatego nie mogłam go wprowadzić do naszych dziesięciu psów i dziesięciu kotów. Przy rozstaniu tęskniłby jeszcze mocniej. Został więc Pysio w odgrodzonej części ogrodu, gdzie tylko garaż i buda. To, że wymoszczona pierzyną, nie ma znaczenia. Pies to nie canis do budy, ale Canis familiaris – rodzinny, a w budzie rodzina się nie zmieści. Miałam ogromny wyrzut sumienia – on tam sam, a my tu w kupie. Chodziłam co chwilę, by go przytulić, poleżeć z nim na posłaniu. Doceniał to, ale chęć zawarcia znajomości z koleżkami zza płotu była silniejsza.

Przyjaciel zołza

Nie wiedziałam jeszcze, że wśród jego przodków musiała być małpa – przechodzenie przez dwumetrową siatkę miał w jednej łapie. Już pierwszego ranka zastałam go za płotem, „gadającego” ze znajomym z sąsiedztwa. Nie, nie gniewałam się. Poprosiłam tylko, by tego więcej nie robił. I nie robił. Przechodził tylko przez mały płotek dzielący go od reszty ogrodu. Tu mógł choć trochę zaspokoić swoje towarzyskie potrzeby i poszukać bratniej duszy. Szczególnie upodobał sobie Bombinia – pekińczykowate trzy i pół kilo. Bombi jest zadziorny, uparty i dominujący, zresztą znacie go, bo pisałam już o nim. Pysio chętnie przystał na takie relacje i dzięki temu nie tylko pozwolił na przywódcze zapędy tej psiej pchły, ale przede wszystkim zyskał przyjaciela. To nic, że w rozmiarze XXXS. Ważne, że był.

Witaj w domu!

Zaczęła się akcja poszukiwania domu marzeń. Nie chciałam robić „kastingu” podczas radiowej audycji. Bałam się, że pies z takim genetycznym bagażem może wzbudzić zainteresowanie ludzi o złych skłonnościach. Obdzwaniałam znajomych, którzy mogliby pomóc. Niestety nikt nie powiedział: „Biorę”. Wszyscy mówili jak zawsze: „Popytam”.

W dzisiejszych czasach telefon stał się zawodową protezą, więc i ja z niej korzystam. Dzwoniąc w zupełnie innej sprawie do znajomych spod Konina, zwierzyłam się z Pysiowego problemu. I jak zwykle w moim życiu, stał się cud. Wiedziałam, że Michał i Olga to wspaniali ludzie, to oni niespełna rok wcześniej przyjęli pod swój dach Janeczkę, suczkę, którą znalazłam w lesie w stanie skrajnego wycieńczenia. Tak naprawdę myślałam, że to zwłoki, ale ożyły, i dziś Janka wygląda jak psia miss piękności. Przyjęli ją nie tylko do domu, ale i do serc, w których mieszkał już Kruk, piesek też przygarnięty z niedoli. Co pewien czas dostaję zdjęcia tych szczęśliwych psich i ludzkich par.

A szczęście ma to do siebie, że puchnie jak ciasto drożdżowe i trzeba się nim dzielić. I tak też się stało w tym przypadku. Okazało się, że rodzice Olgi niedawno stracili psa. Umarł ze starości, została po nim straszna pustka. I akurat zmieścił się w niej Pysio. Jedynym kłopotem okazało się imię. Dlaczego? Olga jest Litwinką i choć sama wybrała Polaka i Polskę, to rodzice zostali w ojczyźnie. Mieszkają pod Wilnem, a tam mówi się wyłącznie po litewsku. „Pysio” w tym języku znaczy coś, czego pan Michał nie chciał mi nawet wyjawić. „To bardzo brzydkie słowo i nigdy go pani nie powiem” – usłyszałam. Od tamtej pory wiem, że jeśli odwiedzę kiedyś Litwę, spotkam tam Bazyla, a o Pysiu ani mru-mru.

Tekst: Dorota Sumińska - doktor weterynarii, pisze książki, prowadzi audycje telewizyjne i radiowe o zwierzętach
Zdjęcie: Shutterstock

Zobacz również: Szczęście Lusi.

Zobacz również