Malwy, łubiny, nagietki, rumianki – jeśli mamy je w ogrodach, to głównie dlatego, że są piękne. Ale kiedyś mniej ważna była uroda. Rośliny musiały być praktyczne. Leczono nimi, farbowano, odstraszano muchy, czarowano...
Ogródki zakładano na wsiach przed domem, od strony południowej, przy najcieplejszej ścianie. Panował w nich rozgardiasz, nikogo nie dziwiły rzędy buraków między kwiatami czy chmiel obok róż. Wszystko musiało czemuś służyć. Nawet najpiękniejsze kwiaty niewiele były warte, jeśli przy okazji nie leczyły albo nie odstraszały moli. Najwyższym wybierano miejsce przy płocie, po którym często pięła się fasola. Królowały tu malwy, słoneczniki, naparstnice, dziewanny. Bliżej domu rosły: mięta, błękitno kwitnący len (na siemię, olej i sznurek), barwinek (ponoć niezastąpiony przy likwidacji kołtunów) czy czarnuszka – przyprawa do chleba i sera, a przy okazji dekoracyjny kwiat o białych, lazurowych lub czerwonych płatkach.
Malwy i prawoślazy przydawały się na syropy od kaszlu. Z kwiatów parzono herbatki dla dzieci, okładami z liści przeganiano z oka jęczmień. Napar z płatków słonecznika pomagał przy zaziębieniu, a okłady – na stłuczenia i zwichnięcia. Uprawiano też odmianę bulwiastą, topinambur – na jarzynkę. Naparstnica z dzwonkowatymi kwiatami stosowana z umiarem pomagała w chorobach sercowych, ale można nią było także wyprawić delikwenta na tamten świat, bo to silnie trująca roślina. Napar z chmielowych szyszek uspokajał, i to nie tylko ludzi. Dodawano go do paszy rozbrykanym zwierzętom. Strzeliste łubiny po przekwitnięciu służyły jako genialny zielony nawóz, który wzbogacał ziemię w azot. Lubili je też pszczelarze, bo przyciągały owady. Lilia św. Józefa, wysoka i dostojna, sadzona przy kapliczkach, była też cennym lekarstwem na wszelkie choroby skóry i stawów. Zmiażdżone cebule i kwiaty przykładano na odmrożenia i oparzenia. Robiono też nalewkę cud – ubijano płatki w słoju do ¾ wysokości i zalewano spirytusem. Po trzech tygodniach była gotowa do smarowania stóp, gdy dokuczała grzybica, czyraki, trądzik, wrzody albo... na wybielanie piegów, żeby cera była „biała jak lelija”.
Wiejski ogród to także margerytki, zwane jastrunami, złocienie i rumianki. Bardzo do siebie podobne – białe płatki z żółtym środkiem – lecz w działaniu całkiem inne. Z margerytek dziewczyny wróżyły sobie „kocha – nie kocha”. W rumianku kąpano niemowlaki, a herbatkę popijano, gdy bolał brzuch albo męczyła gorączka. Złocień był świetny do płukania zębów (likwidował stany zapalne), działał też przeciwmigrenowo. Na dodatek silnym zapachem odstraszał mole. Płatki nagietka zbierano, suszono przez lato, a potem zaparzano i popijano na wątrobę, wrzody, zaburzenia miesiączkowania. Z zalanych sadłem robiono maść gojącą.
Oranżowe nasturcje z liśćmi jak zielone talerze sadzono przy płotach lub w korytkach na oknach. Z kwiatów parzono płukanki wzmacniające włosy, liście, młode pędy i kwiaty zjadano (smakują ostro jak rzeżucha), a zielone, niedojrzałe owoce marynowano, bo świetnie zastępują kapary.
Tekst: Joanna Halena
Zdjęcia: Karolina Migurska, Joanna Kossak, Tomek Ciesielski, Gap Photos/East News, Gap Photos, Shutterstock